piątek, 21 października 2011

Cisza

Umieram i rodzę się wciąż na nowo. Ciągle i znowu, po kole, jak w tańcu. To nie problem. Przyzwyczaiłam się do zmian. Rzecz tylko w tempie. Transformacje zachodzą gwałtownie. Rano wstaję jedna, druga, wychodzę z domu, wieczorem jestem już kimś innym. Zaczynam nowe życie, ale zanim je naprawdę zacznę, już je kończę. Wszystko płynie i przepływa przeze mnie nazbyt wartko. Gdzieś w środku jednak siedzi to, co niezmienne, kuli się i podciąga pod siebie nogi. Kiedyś i tu dotrze fala. To będzie koniec. Wtedy rozpadnę się na kawałki.

Na razie stawiam naprzeciwko siebie dwa krzesła i patrzę jak rozmawiają. Ile mają sobie do powiedzenia. Tkliwa cisza przenika powietrze wokół nich. Nie są sobie obojętne mimo iż każde pochodzi z innego kompletu.
A my? Nie umiemy tak cicho być. Nie umiemy prowadzić dobrych rozmów, albo zamilknąć kiedy czas.

Mówię: oko, a potem opieram wzrok o podłogę. Spływam po linii światła w dół i rozpływam się jak plama roztopionego śniegu. Mówię światło, bo widzę pod twoim okiem igrający blask, który mówi do mnie cicho o tobie. Tajemnice światła. Twoja twarz. Teraz, kiedy próbuję tańczyć, każdy ruch przypomina mi nasze spotkanie. Ciało układa się geście ku, zaprasza do rozmowy, ale krzesło naprzeciwko pozostaje puste. Brzuch zmienił się w ciemne jezioro. Z trudem dźwigam przelewające się masy wody w zawieszonej między nogami chuście. To moje dziecko, popatrz, jakie miękkie. Gdy się nachylić nad kołyską, można zobaczyć własną twarz. Spróbowałam zatańczyć to oderwanie od ciebie. Kim w zasadzie byłeś? Jesteś? A może mi się tylko zdawałeś. Ciało nie znajduje ruchu, który przypominałby to spotkanie. Odnajduje tylko tęsknotę, puste miejsce, tylko odkrojenie, ślady po ostrzu. A więc stałam w bezruchu. To mój taniec. Dopiero kiedy w brzuchu wezbrało jezioro, wypchnęłam z siebie pustkę. Wtedy mogłam ukołysać siebie do snu, wiedząc, że tarcza księżyca ci nie wybaczy. Nocą wąskie ostrze przecina ściany chmur. Nie zostawiaj otwartego okna. Świat zdewastowany jesienią bywa groźny. Wino i resztki drzew – o poranku w twoim pokoju jesień była tylko na zewnątrz. Uważaj na siebie. Nie chcę stać się przyczyną nieszczęścia.

W pokoju stawiam dwa krzesła i patrzę w ciszę ich rozmowy. O poranku przy tobie nasłuchiwałam. Cisza jest najwyższym dobrem, którego nie mogę oddać. Oddycham ciszą. Twój oddech ożywiał ją i kładł przede mną jak kwiat. Na poduszce obok mojej twarzy odpoczywa noc. Nie martw się – mówi – najdoskonalsze milczenie to martwa cisza po rozmowie.

Tej jesieni ptaki
pozostały w gniazdach,
nie mogły odlecieć,
tęsknota odebrała im rozum.
Wszystkie zginą,
gdy tylko nadejdą mrozy.
Cień i cisza nad łąką,
rodzeństwo śmierci.
Za twoim oknem
zostawiłam moje spojrzenie,
zawieszone jak zerwany łańcuszek,
na liściu winorośli
zaopiekuj się nim pod moją nieobecność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz