wtorek, 25 grudnia 2012
Przebudzenie
Mniej więcej od siódmego roku życia, każdy chłopak patrzy na ojca, jako na wzór, drogowskaz. Naśladuje go, najpierw nieporadnie, potem coraz bardziej pewnie i po swojemu, na koniec staje się mężczyzną i jest w stanie wziąć życie w swoje ręce.
Rafael nie patrzy na ojca. Rafael patrzy w pustkę, w ciemną dziurę, miejsce po ojcu. Nigdy go nie widział, nie znał nawet jego imienia. Matka nie wspominała o nim zupełnie tak, jakby przed ośmioma laty nastąpiło cudowne wcielenie i Rafael pojawił się wprost z nieba.
Patrzy w ciemność. Nie ma tam nic, co mogłoby go pociągnąć, co dawałoby siłę i poczucie sensu, w ogóle nie ma tam nic. Jest tylko ciemność, brak i głucha cisza. Rafael nie ma na to siły. Z dnia na dzień ciemność odbiera resztki jego energii, usypia go, zamraża. Rafael śpi.
Rafael śpi, a czas niepostrzeżenie mija go. Przechodzi mimo. Życie mija go wędrując pod rękę z czasem. Pewnego dnia przychodzi do Rafaela anioł. Staje przed nim w swej zwiewnej postaci, postaci niepewnej i utkanej ze światła i mówi – wstań.
Rafael patrzy na niego zaspanymi oczami, ale po chwili znów je zamyka, by dać się pogrążyć ciemności snu. Nie ma siły.
-Wstań – wzywa tymczasem anioł i wyciąga ku niemu rękę – nie istniejesz po to, by spać. Wstań.
Rafael resztką sił próbuje wyciągnąć dłoń w kierunku anioła, ale jego nieprzyzwyczajone do ruchu ciało jest ciężkie i nieporadne.
A jednak od tego dnia Rafael próbuje wstać. Chce się obudzić, choć ciemna i gęsta magma snu zalewa go wciąż nowymi falami. Atakuje ze zdwojoną siłą, jakby się obawiała go stracić. Mimo to nie poddaje się. Codziennie ćwiczy unoszenie rąk i nóg. Nabiera w tym wprawy. W lekkim kręceniu głową także, również otwieranie ust idzie mu coraz lepiej, choć wydanie na świat dźwięku okazuje się niemożliwe.
Rafael walczy ze snem, a czas mija. Pewnego dnia dostrzega, że jest już starcem. Orientuje się, że jego wysiłki spełzły na niczym, bo teraz jego ciało sztywnieje i obumiera z powodu czasu i nic się z tym nie da już zrobić. Rafael odczuwa złość. Nic z tego nie wyszło – myśli – z niczego nic nie wyszło. Nie dałem rady.
Tego samego dnia umiera.
W tym samym momencie spotyka Boga.
Przepraszam – powiedział cicho Rafael – chciałem, ale nie udało się.
Dlaczego? - spytał Bóg – udało się znakomicie. Nie byłeś po to, by stać, iść, mówić, działać. Byłeś po to, by wstawać. A teraz zapraszam cię do mnie.
Zwykle od siódmego roku życia chłopak podąża śladami ojca i dzięki temu staje się mężczyzną. Rafael czekał na to dłużej, ale przecież nigdy nie jest za późno. Czas nie ma tu nic do rzeczy.
czwartek, 13 grudnia 2012
biała pustynia
Droga do pracy. Codzienna wspinaczka przez nieduży pagórek, ku drodze. Od dwóch dni padał śnieg, a dziś o poranku nagle wszystko ucichło. Stalowe słońce wyszło zza chmur. Wiatr ustał. Powierzchnia śniegu przypomina piasek, dziwnie biały i połyskliwy. Wiatr wyrzeźbił wydmy i rytmiczne smugi. Śnieg sięga mi po kolana, wciska się w buty, moczy spodnie. Z trudem pokonuję zaspy i kopce sadząc wysokie, chwiejne kroki. A tak niedawno jeszcze kwitła tu łąka. Zbierałam margarytki i fioletowe kwiaty mięty. Na studni wygrzewała się żmija. A teraz wszystko to pokryła perłowa pierzyna, zimna pustynia. Nic nie pozostało z lata. Nawet suche badyle, resztki po mimozach i wrotyczy, wszystko skryło się pod śniegiem.
Ale ta doskonała powierzchnia nie jest całkiem gładka. Co rusz przecinają ją ślady, drobne, lekkie odciski kocich poduszek, mocniejsze skoki zajęcy, rozdwojone kopyta saren i mocne, głębokie odciski jelenich racic. Tropy zakręcają, rozwidlają się, spotykają na nowo, tworzą pętle, ślimaki, ronda, zdecydowane skrzyżowania. Tę skomplikowaną sieć zwierzęta musiały wydeptać jeszcze dziś rano. Dyskretnie, cicho i sprawnie, załatwiając swoje zwierzęce interesy w rozległym, ośnieżonym świecie.
Spoglądam za siebie. Na gładkim śniegu otwiera się głęboki rów, rana o nierównych, rozerwanych brzegach. I taka refleksja się mimochodem pojawia: są istoty, co wyrastają z ziemi, stąpają po niej lekko, umiejętnie, są częścią jej samej. Ale to nie ja. Nie ja. Ja rozcinam skórę ziemi, psuję ornamenty, jak słoń w składzie porcelany nie zauważam i niszczę.
Nasłuchuję. Gdzieś tu muszą być. W tych krzakach tarniny, może w rowie? A może w sosnach przy drodze? Najpewniej słyszą każdy mój krok, drżą teraz w napięciu gotowe do skoku. Węszą.
Kiedy odejdę, tnąc na pół pustynny krajobraz, zakwitną tu znowu, jak zimowe, żywe kwiaty. Ruszą w swoje strony, malując na śniegu swoje przemyślne znaki.
środa, 28 listopada 2012
swoje miejsce
Odkąd wyjechałam, wtedy, odkąd opuściłam Swoje miejsce, nie mam już Swojego miejsca. Jestem znikąd. Jednocześnie, tak, czuję to wyraźnie, teraz dopiero mogę być stąd i stamtąd, z Katowic, z Krakowa, Gdańska, Przemyśla. Nie ma to znaczenia. Teraz dopiero wiem, że w rzeczywistości nie ma wielu miast. Miasto jest jedno. Przejawia się różnie, ma różne oblicza, smutne robotnicze, poorane bruzdami i ropiejącym tynkiem, piękną, elegancką wielkomiejską twarz o szlachetnych rysach, ma zakamarki ciemne i brudne, które wszędzie wyglądają tak samo, wstydliwe ukryte miejsca. Mieszkają w nich wszędzie ci sami ludzie a ich historie to jedna i ta sama opowieść.
Patrzę na mapy miasta. Rozsypane kwadraciki zabudowań i sznyty, równe i mocne ulic. Szosy, niedoszłe autostrady, te planowane w przyszłości i resztki minionych, mosty, zakręty, przebudowy. Żywa tkanka. Miasto jest twarzą. Tak wiele ma do powiedzenia i robi to inteligentnie, niejednorodnie, za każdym razem inaczej. Przejeżdżam miasto za miastem i wszędzie jestem u siebie. Znowu się spotykamy. Wyjeżdżam i powracam. Katowice, Bytom, Wrocław, a potem mały, niekształtny Brzeg, a w międzyczasie rzut oka na Opole. Moja świadomość nie przetwarza tych zmian. Z miasta do miasta, ze wsi do wsi. Całkiem jak w kalejdoskopie, gdzie różne obrazy powstają wciąż z tych samych kilku elementów. Im jest ich więcej, im częściej migają mi przed oczami, tym częściej myślę o domu. Czy to miejsce wyjątkowe? Inne? Wyjęte spod prawa identyczności, powtarzalności? Miejsce, które nie daje się łatwo wymienić na inne? Doprawdy, zapomniałam już czym to jest, czym może być dom.
Kiedyś miałam Swoje miejsce. Odkąd wyjechałam, jestem znikąd..
środa, 21 listopada 2012
Lublin
Poranek w Lublinie. Niespodziewany koniec snu. I to zdziwienie, że nie jestem tam, gdzie sądziłam, że śpię. Dziwne uczucie. Póki oczy zamknięte, ciało odgaduje znajome kształty, wszystko wydaje się oczywiste i codzienne. Dopiero wzrok wyjawia prawdę. Dom jest daleko.
Za oknami dachy Lublina. Czerwone dachówki przeplatają się z kwadratami blachy, czerwone, brązowe i czarne. Patchwork lubelski. Do tego kominy, anteny, talerze satelitów. Ostatnie jesienne gołębie znajdują tu zaplątane nasiona drzew. W oddali widać skrawek kamieniczek starego miasta. Świt nasącza się światłem. Leżę nadal i nasłuchuję. Jak brzmi tu poranek? Autobusy, pokrzykiwania, ciche porykiwanie ledwie zbudzonych samochodów. Na klatce schodowej dzieci idą do szkoły, rozmawiają głośno. Śmiech i rytm stóp. Myślę o tych wszystkich miejscach, które mijałam wczoraj. O wioskach ciągnących się wzdłuż szosy. Miejscowość Kamień, gdzie dźwig rozbijał w drzazgi starą chałupę. Albo inna, Krzemień, do którego od lat nie przylatują bociany. W ich potężnym gnieździe trawa rośnie i samotna brzoza. Wsie i miasteczka, które wydają się istnieć tylko siłą rozpędu. Nie czekają na nic, choć wypatrują tęskniące okna za innym, lepszym, nowym życiem. Jedno podobne do drugiego, jak swoje własne odbicia, jak cienie, wyobrażenia miejsc. A potem Kocudza i Szczebrzeszyn, kawałki moich własnych dobrych wspomnień. Wspomnień z lata, z tańca, żywiczny zapach rozgrzanych desek, zapach ludzi, dotykanie i czucie namacalne naszego istnienia. Teraz Kocudza i Szczebrzeszyn są tylko obrazkiem za oknem samochodu. Toną w jesiennym półmroku i nie przypominają siebie, jakby tamto było jedynie iluzją, ich własną projekcją, marzeniem. Kiedy jesień chyli się ku końcowi, wszystko jest tak bardzo odarte z koloru, że lato i jego bujne soki wydaje się niemożliwe. To nigdy nie nastąpi, nie wróci. Po drodze, na stacji benzynowej, widzę w szybie swoją twarz. Jesienną. Z szarością zmęczenia i długiej drogi. Wydaje się, że lato nigdy już nie wróci.
sobota, 10 listopada 2012
pamięć
Ciągle tu wracam, wciąż od nowa i jeszcze. Wszystko dzieje się poza mną, cóż ja mogę? Chciałabym zostać, zapomnieć, zetrzeć z mapy niechciane drogi. Chciałabym, żeby nowe było faktycznie możliwe. Nie umiem. Minione istnieje bardziej, jego smaki, zapachy są bardziej intensywne, miniony dotyk, spojrzenia, słowa, wszystko to brzmi, jakby zaistniałe niegdyś, rezonowało i teraz we mnie, niczym w brzuchu instrumentu. Chcę to wyśpiewać, zagrać, wybrzmieć. Chcę? Nie, nie chcę. Ale śpiewam, wybrzmiewam. Tylko tyle. Czuję, jak przez moje ciało przepływa falą przeszłość. Jestem jej potrzebna. Dzięki mnie trwa.
I znów tu jestem. Te same miejsca, domy, drzewa, krajobraz w różnych porach roku, kalejdoskop kolorów. Świat z tych samych elementów, a taki inny za każdym razem. Przed domem kapią z brzozy świetliste ogniki liści. Obok modrzewiowy kandelabr. Ale to już koniec, ostatnie minuty światła i barwy, następnym razem zostaną tylko suche badyle sterczące w niebo bezradnie w oczekiwaniu na zmartwychwstanie.
Przywożę jedną walizkę, albo plecak, parę najpotrzebniejszych rzeczy. Wszystko zasnute trudno usuwalnym rodzajem tęsknoty, zabrudzone, trwale zniszczone pamięcią. Spodnie, bluza, bielizna, to wszystko nie zmienia się tak często, trwa aż po rozpad i pamięta. Tamten dzień, wieczór, sukienka do tańca, buty na obcasie, czarne pończochy, ech. Na przekór wszystkiemu nie chcą umrzeć, jakby pamięć dawała im czas, a może i wieczność. Przynajmniej moją małą wieczność, nieskończoność po ludzku, mierzoną życiem i pamięcią.
Więcej pamiętam niż widzę, więcej odczytuję, niż jestem w stanie zaobserwować, jakbym żyła w czasie minionym, a w tym, tu, była jedynie cieniem. Istnienie wsparte o przeszłość jest widmowe. Nikt w nie nie wierzy. Żadne oczy nie opierają się, nie zatrzymują na mojej twarzy. Przejrzysta materia ciała rozpływa się, gdy sięgnąć po nie ręką.
Odstawiam walizkę, w domu, którego już nie mam. Siadam na brzegu nieswojego łóżka i czuję jak spomiędzy nici, z których utkana jest rzeczywistość, prześwituje ku mnie przeszłe, jak wzmaga się aż w końcu wypiera obecne i na powrót się staje. Czuję jak wgryza się w moje ciało, jak powoli przetrawia je i zamienia w cień. Znowu to samo. Trzeba zebrać swoje rzeczy i uciekać. Spróbować życia gdzie indziej. Z dala. Zainspirować się innym krajobrazem, poszukać w nim bezpiecznego schronienia.
Ale nie mam złudzeń. Prędzej czy później znajdzie mnie wszędzie i każe znów przebyć te setki kilometrów w poszukiwaniu. Wszystko to zaczyna przypominać wahadło, rytm pamięci i odchodzenia, zgoda i niezgoda, tęsknota i nadzieja. Pilnie poszukiwany zegarmistrz, który potrafi naprawić zacięty mechanizm. Który będzie wiedział jak skierować czas na właściwe tory tak, by pamięć nie myliła było z jest, by umiała zamykać za sobą drzwi.
wtorek, 30 października 2012
śnieg
Droga wiedzie przez rozległą łąkę. Tej nocy spadł śnieg. Biała powierzchnia skrzypi pod butami. W rytmie kroków rozpadają się suche badyle kruche od mrozu. Oprószona wrotycz spoziera żółtym okiem. Cień barw, ślad po kolorze w białej nieskończonej przestrzeni.
Nieprzyjazne zimno. Nie pasuję tu z moim ciepłym oddechem. Nie pasuję z ruchem, z dynamiką, z moją resztką życia, którą niosę, jak żar, pod kurtką. Dziś wszystko zmrożone śpi. I milczy. W ciszy tylko suche szepty trawy zbudzonej krokami, tylko krzyk kruków rozbijających czarnym kamieniem jednolite lustro nieba. Tylko tyle. Minimalistyczny utwór. Kontra, zgrzyt. Wiatr przesypuje się przez suche krzaki jak czas. Szelest i szum. Wszystko stłumione. Rejestruję dźwięki pierwszego dnia zimy. Muzyka ciszy. Improwizujemy wspólnie. Ja, moje kroki, szuranie butów, świst rękawów ocierających się rytmicznie o boki ortalionowej kurtki i reszta świata, czarni soliści na niebie, głóg, w którym wiatr potrąca zmarznięte krwawe owoce, niedawne kwiaty i resztki letniej, łąkowej świetności, ksylofony i dzwonki, gongi i sagady.
Ta muzyka mi się tylko śni. Sen jest sposobem istnienia, gdy śnieg, biel i cisza. Idę, jak we śnie. Zaczarowana bielą. Sen i śmierć są teraz szczególnie blisko, spotykają się, a wtedy chłód wzmaga się i łąką targa nagły podmuch wiatru. Ale to tylko chwila, potem wszystko uspokaja się znowu, sen jest tylko snem, a cisza chwilą zanim zabrzmi głos, czasem możliwości. Idę poprzez biel i myślę, że świat i moja pamięć udają, że tego wszystkiego nie było. Białą gumką wycieramy tęsknotę za ciepłem, za rozgrzaną skórą, za głosami radości, białym puchem pokrywamy spotkania, rozmowy, kołysanie w ramionach, w ciepły, letni wieczór, nocne ogniska i drobiny słońca w rzece. Postępujemy dalej, w głąb tej tęsknoty. Grube ubranie, warstwa po warstwie chroni przed dotykiem. Nie wyciągaj już ręki w moją stronę. Zamarznięta jestem, pozbawiona czucia. Sen jest jedynym sposobem istnienia, który pozwala przetrwać w opustoszałym krajobrazie. Nie budź mnie więcej. Wsłuchana w szelesty suchych badyli, drobiny dźwięku w zamarzniętych gałęziach, zapominam o lecie. I niech tak pozostanie.
sobota, 27 października 2012
chwila
Jechałam serpentynami i nagle coś było nie tak. Samochód przestał mnie słuchać. Widziałam wyraźnie przesuwającą się pode mną jezdnię, jak ucieka, wysuwa się, umyka. Śliskie, wężowe ciało. Przyciskałam hamulec, ale bez efektu. Próbowałam skręcić - na nic. To niby chwila, ale czasu było w bród, by uświadomić sobie to wszystko i przemyśleć. Dostatecznie dużo, by świadomie stwierdzić, że nic się już nie da zrobić, a tę sytuację trzeba przeżyć do końca. Nie można zamknąć oczu i udawać, że się zniknęło tak, jak robią to dzieci. - Nie ma mnie – wołają zasłaniając sobie oczy. Nie. Nic z tego. Trzeba patrzeć, trzeba widzieć, nie wiedząc jeszcze, co takiego przyjdzie nam zobaczyć, na co się jeszcze napatrzymy. Może na nic, albo właśnie na wszystko, a może za moment przestaniemy już patrzeć, albo spojrzymy inaczej, w inną stronę i wszystko stanie się takie oczywiste, wszystko się unaoczni. Nie wiadomo. Rzadko zdarza się taki czas, taka chwila, kiedy stery trzyma w ręku ktoś inny, kiedy trzeba się tylko poddać. Rzadko, a może zawsze, ale nie zawsze czujemy to na swojej skórze tak wyraźnie. Święty czas spotkania z prawdą.
Myślałam, że będzie dachowanie. Nie, udało się szczęśliwie wyjść bez szwanku. Samochód do naprawy, ale życie, zdrowie mają się nieźle. Wieczorem dopada nas wszystkich smutek. Sączy się z tamtej chwili, wypływa, wsiąka w nas i nie daje spokoju. Włączamy film, komedię. Może minie, odejdzie, ale nie. Patrzę w puste okno, za którym ciemność żłobi swój tunel. Pracowicie odgarnia resztki światła, odkrywa przede mną wnętrze nocy. Wszystko dziś miało być inaczej. Kto tu rozdaje karty? Los? Kąty zakrętów, czy wilgotność nawierzchni? Możliwości jest wiele, ale wśród nich nie ma mnie. Czas mija, ja mijam, muszę się wreszcie z tym pogodzić.
piątek, 5 października 2012
zmierzchanie jesienne
Znowu jesień. To "znowu" mnie prześladuje. Dostrzegam przede wszystkim powtarzalność, widzę jak kręcę się w kółko, podczas gdy reszta świata mija mnie dzień po dniu. Za oknem jesienne kolory. Złote góry i płonące krzewy. Kiedy przychodzi zmierzch, wychodzę na drogę i wędruję po mleko do wsi. Gdzieś w lesie ryczą jelenie. Wilki podchodzą pod ludzkie siedziby wystraszone nadchodzącą zimą. Ma być wczesna i bezlitosna. Któregoś dnia obudzimy się pozbawieni kolorów, w bieli i czerni, jak w starym telewizorze. Nie tylko wilki się tego boją. Wędruję i w chłodnym powietrzu wyłapuję drobiny tamtego roku, ten sam zapach kasztanów i liści, ta sama kurtka na tę samą porę roku. Dlaczego wszystko musiało się skończyć. Za zamkniętymi drzwiami została tamta ja z odrobiną nadziei, jak z kwiatem we włosach. Teraz idę niczym zombie. Nic mnie już nie martwi, ani wilki, ani gęstniejący mrok, ani samotność, ani gwar. Tylko uchylone drzwi jesieni, za którymi widzę ciebie, tylko to mnie martwi, bo przypomina mi tamto życie pozostawione gdzieś w październiku 2011 na dalekim krańcu Krakowa.
Powiewa chłodny wiatr. Pamiętam zimno oczekiwania. Nic już nie jest takie jak wówczas, a mnie być może nie ma w ogóle. Jestem cieniem wędrującym wciąż tą samą drogą. Po co? Dokąd idę? Kiedyś może trafię na odpowiedni czas, kiedyś może droga zaprowadzi mnie wreszcie na miejsce.
czwartek, 5 lipca 2012
Drewniany most
Właściwie powinnam zacząć wszystko od początku, całą tę historię z domem, pakowaniem, z wyruszeniem w nieznane. Wszystko od nowa. Tamto można by skreślić. Być może.
Przeglądam zapiski z tamtego czasu. Wróciło lato. Znowu jest jak wtedy. Te same sukienki. A ja nadal podobna do siebie. Czas przechadza się wokół w równym rytmie. Boli mnie wciąż ta sama tęsknota. Porzuciłam pożyczony dom w poszukiwaniu swojego miejsca. Dojechałam nigdzie, w puste miejsce, w którym otacza mnie cisza. Powoli to ona staje się moim domem. Gdy wczesny lipcowy ranek nie pozwala spać, idę na drewniany most i patrzę jak umyka mi spod nóg strumień, a wraz z nim minione spływa, przepływa mi między nogami, a potem oddala się. Wymyka się z rąk. Widzę miejsca, słyszę głosy, czuję zapachy i delikatną atmosferę minionych chwil. Widzę twarze. Płyną jak plamy tłustej ropy i połyskują, migoczą, kuszą. Lato na tarasie u D. Proste przyjemności grillowania i szklanki zimnego piwa w upalny dzień. Śmiechy dzieci, nasze rozmowy, prawdziwe, na tematy ważne. Brakuje mi was. Spacer między rozłożystymi dębami. Nasze miejsca: strumyk, niski murowany mostek i mało uczęszczana droga. Kawa w kawiarni, której już nie ma. To pożegnanie w tej samej kawiarni. Ty, choć powinnam myśleć on. A potem odrywanie się od siebie, jak rozdzieranie rany. Pożegnanie – rodzaj spotkania ze sobą i z Tobą, choć powinnam napisać, z nim, bo to już nieaktualne, umarłe, to już odpłynęło i już tego nie ma.
- Wszystko z tobą świetnie – mówi mi A. - tylko coś cię ciągle dusi.
Właśnie. Skąd ona to wie. To ciężka atmosfera pożegnania, która jak cień spoczywa na mnie od dawna. Już wtedy dowiedziałam się, już przeczuwałam, że kluczem do mnie samej będzie rozstanie, ból pożegnania, wstrzymane łzy, bezowocne oczekiwania, tęsknota. To ja.
Niebawem znów opuszczę pożyczony dom, zbiorę garść moich konieczności, bez których nie umiem się obejść, trochę zostawię, bo będzie za ciężko, i wyruszę znowu. Dokąd? Nie wiem. Jutro jest jeszcze puste. Woda w potoku jeszcze nie dopłynęła pod drewniany most. Zobaczy się. Trzeba być zawsze gotowym.
wtorek, 3 kwietnia 2012
ptaki
Nad naszą doliną krążą ptaki. Krążą, a potem opadają jak drobiny pyłu. Wznoszą się na moment, roztrzepotane i hałaśliwe, by potem znów, jak ciemna rozkrzyczana fala opaść na ziemię. Mogę wam opowiedzieć, skąd się tutaj wzięły. Mogę zdradzić, jak to się stało, że teraz to opustoszałe miejsce zamieszkują tylko one: gile, pustułki i drozdy, żółte sikorki i makolągwy. Jest ich tu całe mnóstwo. A nie ma człowieka. Ani jednego. Jak to się stało? Ano, posłuchajcie.
Między dwiema górami leżała sobie niegdyś spokojna wioska. Dolina była szeroka i żyzna. Środkiem płynął strumień, wzdłuż którego, na obu brzegach, przycupnęły domki. Rankiem gospodynie spotykały się nad wodą, pośród głośnych śpiewów, śmiechów i opowieści, pośród kolorowych szmatek i rytmicznych skłonów upływał im poranek. Wielkie, wesołe pranie. Woda ze strumienia przenikała do kości. Gospodynie znały ją jednak dobrze ich mocne ręce były przyzwyczajone, nic sobie nie robiły z zimna. Łapały w wodzie kolorowe materiały jakby to były ryby. Dziwny połów.
Za domami rozpościerały się pola, a na nich dojrzewało żyto, pszenica. Błyszczały w słońcu pełne kłosy. Gdy przychodził czas żniw, ludzie pomagali sobie nawzajem. Pod koniec lata, każdy miał już pełen sąsiek ziarna, a worki chlebowej mąki spokojnie czekały na swoją kolejkę. W przydomowych ogródkach dojrzewały owoce i warzywa, duże i silne. Tacy też byli mieszkańcy wsi. Owoce tego miejsca. Silni, dorodni i piękni.
Któregoś dnia o świcie obudził gospodarzy hałas, trzepot, pohukiwania i ćwierkania. Za oknem było ciemno jak w nocy. To ptaki, cała ich chmara, nadleciały nie wiadomo skąd. Tysiące ptaków opadło na wieś. Sfrunęły z nieba wprost na ogrody i pola, na łąki i sady. Wszędzie było ich pełno. Dziobały i zjadały wszystko na swej drodze. Plądrowały co się tylko dało. Z minuty na minutę ubywało ziaren na polu, owoców na drzewach, strąków fasoli na delikatnych łodygach. Wygłodniałe ptaki rzucały się na wszystko. Ludzie próbowali je odganiać. Brali do rąk kije, machali nimi wściekle krzycząc. Na próżno. Ptaki nic sobie z tego nie robiły. Podfruwały w górę, by po chwili przypuścić nowy atak. I wtedy ktoś – kto to był nikt dziś nie wie – z rozpaczy wyjął z pieca rozpalone polano i wybiegł z domu. Jak oszalały przykładał ogień do wszystkiego co spotkał na swej drodze. Podpalał domy i pola, resztki nie zjedzonych przez ptaki kłosów i gałęzie drzew. Po chwili płonęła już cała wieś. Spaliły się i ptaki. Ludzie stali jakiś czas jak zaczarowani, ale potem zrozumieli co się stało. Słychać było tylko płacz i lament.
Byliby wszyscy zginęli, jeśli nie z powodu ognia to z rozpaczy. Ale dobry Bóg ulitował się nad wioską i przemienił jej mieszkańców w ptaki. Kiedy ogień pochłaniał kolejne fragmenty domów i pól, nagle, w niebo pofrunęły ich setki. Uleciały wysoko, wysoko, niczym roztrzepotane płatki sadzy. Gdy ogień dogasł, ptaki obsiadły zgliszcza i jęły przeglądać zniszczony dobytek, przekładać z miejsca na miejsce, porządkować. Ale cóż może zdziałać ptak. Czas płynął. Zgliszcza porosła trawa. Tam, gdzie były ogrody znów zakwitły kwiaty. Resztki kominów wyciągały do nieba długie szyje.
Do dziś ptaki zamieszkują dolinę między górami. Pilnują swego. Gdy się wsłuchać, usłyszeć można wyśpiewaną ptasim trelem, całą tę historię. Kiedy tam byłam, usiadłam na kamieniu. Od tamtej pory nie mogę zapomnieć tej doliny.
Między dwiema górami leżała sobie niegdyś spokojna wioska. Dolina była szeroka i żyzna. Środkiem płynął strumień, wzdłuż którego, na obu brzegach, przycupnęły domki. Rankiem gospodynie spotykały się nad wodą, pośród głośnych śpiewów, śmiechów i opowieści, pośród kolorowych szmatek i rytmicznych skłonów upływał im poranek. Wielkie, wesołe pranie. Woda ze strumienia przenikała do kości. Gospodynie znały ją jednak dobrze ich mocne ręce były przyzwyczajone, nic sobie nie robiły z zimna. Łapały w wodzie kolorowe materiały jakby to były ryby. Dziwny połów.
Za domami rozpościerały się pola, a na nich dojrzewało żyto, pszenica. Błyszczały w słońcu pełne kłosy. Gdy przychodził czas żniw, ludzie pomagali sobie nawzajem. Pod koniec lata, każdy miał już pełen sąsiek ziarna, a worki chlebowej mąki spokojnie czekały na swoją kolejkę. W przydomowych ogródkach dojrzewały owoce i warzywa, duże i silne. Tacy też byli mieszkańcy wsi. Owoce tego miejsca. Silni, dorodni i piękni.
Któregoś dnia o świcie obudził gospodarzy hałas, trzepot, pohukiwania i ćwierkania. Za oknem było ciemno jak w nocy. To ptaki, cała ich chmara, nadleciały nie wiadomo skąd. Tysiące ptaków opadło na wieś. Sfrunęły z nieba wprost na ogrody i pola, na łąki i sady. Wszędzie było ich pełno. Dziobały i zjadały wszystko na swej drodze. Plądrowały co się tylko dało. Z minuty na minutę ubywało ziaren na polu, owoców na drzewach, strąków fasoli na delikatnych łodygach. Wygłodniałe ptaki rzucały się na wszystko. Ludzie próbowali je odganiać. Brali do rąk kije, machali nimi wściekle krzycząc. Na próżno. Ptaki nic sobie z tego nie robiły. Podfruwały w górę, by po chwili przypuścić nowy atak. I wtedy ktoś – kto to był nikt dziś nie wie – z rozpaczy wyjął z pieca rozpalone polano i wybiegł z domu. Jak oszalały przykładał ogień do wszystkiego co spotkał na swej drodze. Podpalał domy i pola, resztki nie zjedzonych przez ptaki kłosów i gałęzie drzew. Po chwili płonęła już cała wieś. Spaliły się i ptaki. Ludzie stali jakiś czas jak zaczarowani, ale potem zrozumieli co się stało. Słychać było tylko płacz i lament.
Byliby wszyscy zginęli, jeśli nie z powodu ognia to z rozpaczy. Ale dobry Bóg ulitował się nad wioską i przemienił jej mieszkańców w ptaki. Kiedy ogień pochłaniał kolejne fragmenty domów i pól, nagle, w niebo pofrunęły ich setki. Uleciały wysoko, wysoko, niczym roztrzepotane płatki sadzy. Gdy ogień dogasł, ptaki obsiadły zgliszcza i jęły przeglądać zniszczony dobytek, przekładać z miejsca na miejsce, porządkować. Ale cóż może zdziałać ptak. Czas płynął. Zgliszcza porosła trawa. Tam, gdzie były ogrody znów zakwitły kwiaty. Resztki kominów wyciągały do nieba długie szyje.
Do dziś ptaki zamieszkują dolinę między górami. Pilnują swego. Gdy się wsłuchać, usłyszeć można wyśpiewaną ptasim trelem, całą tę historię. Kiedy tam byłam, usiadłam na kamieniu. Od tamtej pory nie mogę zapomnieć tej doliny.
piątek, 23 marca 2012
dom
Po co było ruszać? Po co było dotykać? Każde słowo otwiera drzwi. Każde słowo otwiera okna. Do środka wdziera się gwałtowny wiatr. Podmuchy, szarpanina i pokrzykiwania niknące w szumie i szelestach.
Przeciąg mam w sobie. Chłód i wiatr. Okna trzaskają, powietrze przelatuje mimo. Przepływa przeze mnie obojętnymi strumieniami. Jestem tylko miejscem. Tu się wydarza, dzieje się. Przechodzą, wchodzą, wychodzą, mijają, wypowiadając słowa skierowane obok. Zasiedlają i opuszczają. Zostawiają na ścianach jedynie sińce cieni, które pomału wsiąkają w szczeliny w podłodze. Jestem zaledwie cienką linią wyrysowaną na ziemi, którą przekracza się zbyt lekko, zbyt niezauważalnie i bezboleśnie. Uwypuklającą się ku niebu płaszczyzną, przedzielającą powietrze na to tu i tamto tam. Pozwalam brzmieć echom i zatrzymuję zapachy. Ciepło gromadzi się we mnie, ale potem i ono ulatuje, paruje, a ja zamarzam powoli zasysając z ziemi resztki wody. Jestem umową między tym, a tamtym, że tu, a nie tam, będzie inaczej. Jestem zgodą, na chwilę łagodności, która w każdym momencie gotowa zamienić się w wojnę.
Jestem.
Tylko.
Miejscem.
Po co to było? Klamka tak ciężko chodzi.
Naoliwię – powiedział mocując się z zamkiem.
Jasne – ona mu na to – słyszę to już od tak dawna. Ile to już lat oliwisz tę klamkę, naprawiasz zepsute, załatwiasz niezałatwione.
Tym razem na pewno.
A potem już tylko wchodzą milcząc zmieszani tym, co zastają, tym, co kiedyś zostawili.
Klamka mówi. Ostrzega. Szepcze do nich: po co, po co to ruszać, po co dotykać? Drzwi dołączają się, ale ich ostrzeżenie zamienia się w nerwowy śmiech. Za późno. I cóż możemy na to poradzić. Stało się. Drzwi otwarte, a przed oczami ożywa martwy czas.
Stoję tu od dawna i przyglądam się szklanymi oczami. Pozwalam odrobinom czasu osiadać na meblach, stare gazety żółkną rozpostarte niegdyś na kuchennym stole. Uschnięty kwiat ma tu swoje miejsce. – Pamiętasz ten kwiat? Pamiętasz? - powiedziałaby, a on pewnie mruknąłby uspokajające – jasne.
Ja coś pamiętam, pozwalam sobie na przechowywanie gdzieś pomiędzy ścianami, wspomnień, niewidzialnych, ulotnych mglistych, obrazów, słów, snów. Twoje kroki brzmiały inaczej. Na podłodze wciąż jeszcze pozostały ślady stóp, nieobecność jest tak bardzo widoczna i odczuwalna. Cisza brzmi jak opowieść. Wsłuchuję się i wiem, że drgają w niej jeszcze tamte dźwięki, tamte słowa. Jeszcze jesteś.
Stoję na skraju lasu. Z jednej strony w cieniu, z drugiej w pełnym słońcu. Mam więc wszystko. Wokół mnie. W sobie nie mam już nic, za wyjątkiem powietrza przesiąkniętego minionym. Wtedy, kiedy nieopatrznie otworzyli drzwi, przeciąg wyrwał okno. Gdy przychodzi wiosna, zaglądają do mnie drzewa. Ptaki opowiadają mi swoje historie. Las zaprasza do siebie. Staję się powoli częścią tego świata. To ja zaczynam zamieszkiwać, osiedlam się, zapuszczam korzenie. Teraz kolej na mnie. Oto i moje miejsce. Jeszcze trochę, a granice ścian rozsypią się i staną zaledwie garstką gruzu, którą szybko przykryje darń. Próg, futryny drzwi i okien, zgniją i rozpadną się. Ślimaki znaczyć będą nowe linie demarkacyjne, absurdalne granice swoich śliskich światów. Nie będzie już tu i tam, będzie tylko tu. A cała tęsknota wysypie się ze mnie jak nasiona rzucone w ziemię.
Na polanie, gdzie kiedyś stał dom, wiosną kwitną narcyzy. Przyjedź tu w maju. Zobaczysz, jak nocą całe ich kępy świecą w ciemności. W kuchni teraz jest ogród, w sypialni mysz uwiła norę i piastuje swoich dziesięcioro dzieci. Nawet kot ich tu nie znajdzie, ani ptak. Czas rozpostarł miękki dywan. W zagłębieniach twoich kroków powstały jeziora. Ryby błyskają jak iskry.
Sam widzisz, to wszystko jest o czasie. Inaczej nie umiem.
Przeciąg mam w sobie. Chłód i wiatr. Okna trzaskają, powietrze przelatuje mimo. Przepływa przeze mnie obojętnymi strumieniami. Jestem tylko miejscem. Tu się wydarza, dzieje się. Przechodzą, wchodzą, wychodzą, mijają, wypowiadając słowa skierowane obok. Zasiedlają i opuszczają. Zostawiają na ścianach jedynie sińce cieni, które pomału wsiąkają w szczeliny w podłodze. Jestem zaledwie cienką linią wyrysowaną na ziemi, którą przekracza się zbyt lekko, zbyt niezauważalnie i bezboleśnie. Uwypuklającą się ku niebu płaszczyzną, przedzielającą powietrze na to tu i tamto tam. Pozwalam brzmieć echom i zatrzymuję zapachy. Ciepło gromadzi się we mnie, ale potem i ono ulatuje, paruje, a ja zamarzam powoli zasysając z ziemi resztki wody. Jestem umową między tym, a tamtym, że tu, a nie tam, będzie inaczej. Jestem zgodą, na chwilę łagodności, która w każdym momencie gotowa zamienić się w wojnę.
Jestem.
Tylko.
Miejscem.
Po co to było? Klamka tak ciężko chodzi.
Naoliwię – powiedział mocując się z zamkiem.
Jasne – ona mu na to – słyszę to już od tak dawna. Ile to już lat oliwisz tę klamkę, naprawiasz zepsute, załatwiasz niezałatwione.
Tym razem na pewno.
A potem już tylko wchodzą milcząc zmieszani tym, co zastają, tym, co kiedyś zostawili.
Klamka mówi. Ostrzega. Szepcze do nich: po co, po co to ruszać, po co dotykać? Drzwi dołączają się, ale ich ostrzeżenie zamienia się w nerwowy śmiech. Za późno. I cóż możemy na to poradzić. Stało się. Drzwi otwarte, a przed oczami ożywa martwy czas.
Stoję tu od dawna i przyglądam się szklanymi oczami. Pozwalam odrobinom czasu osiadać na meblach, stare gazety żółkną rozpostarte niegdyś na kuchennym stole. Uschnięty kwiat ma tu swoje miejsce. – Pamiętasz ten kwiat? Pamiętasz? - powiedziałaby, a on pewnie mruknąłby uspokajające – jasne.
Ja coś pamiętam, pozwalam sobie na przechowywanie gdzieś pomiędzy ścianami, wspomnień, niewidzialnych, ulotnych mglistych, obrazów, słów, snów. Twoje kroki brzmiały inaczej. Na podłodze wciąż jeszcze pozostały ślady stóp, nieobecność jest tak bardzo widoczna i odczuwalna. Cisza brzmi jak opowieść. Wsłuchuję się i wiem, że drgają w niej jeszcze tamte dźwięki, tamte słowa. Jeszcze jesteś.
Stoję na skraju lasu. Z jednej strony w cieniu, z drugiej w pełnym słońcu. Mam więc wszystko. Wokół mnie. W sobie nie mam już nic, za wyjątkiem powietrza przesiąkniętego minionym. Wtedy, kiedy nieopatrznie otworzyli drzwi, przeciąg wyrwał okno. Gdy przychodzi wiosna, zaglądają do mnie drzewa. Ptaki opowiadają mi swoje historie. Las zaprasza do siebie. Staję się powoli częścią tego świata. To ja zaczynam zamieszkiwać, osiedlam się, zapuszczam korzenie. Teraz kolej na mnie. Oto i moje miejsce. Jeszcze trochę, a granice ścian rozsypią się i staną zaledwie garstką gruzu, którą szybko przykryje darń. Próg, futryny drzwi i okien, zgniją i rozpadną się. Ślimaki znaczyć będą nowe linie demarkacyjne, absurdalne granice swoich śliskich światów. Nie będzie już tu i tam, będzie tylko tu. A cała tęsknota wysypie się ze mnie jak nasiona rzucone w ziemię.
Na polanie, gdzie kiedyś stał dom, wiosną kwitną narcyzy. Przyjedź tu w maju. Zobaczysz, jak nocą całe ich kępy świecą w ciemności. W kuchni teraz jest ogród, w sypialni mysz uwiła norę i piastuje swoich dziesięcioro dzieci. Nawet kot ich tu nie znajdzie, ani ptak. Czas rozpostarł miękki dywan. W zagłębieniach twoich kroków powstały jeziora. Ryby błyskają jak iskry.
Sam widzisz, to wszystko jest o czasie. Inaczej nie umiem.
wtorek, 20 marca 2012
równonoc
Patrzę jak dzień odpływa za górę. Słońce prześwieca jeszcze między pniami drzew, jakby wyglądało ku nam, jakby chciało z nami zostać. - Jeszcze chwilka, mamo.
Ostatnie spojrzenie z dłonią wyciągniętą w niemożliwą stronę. Całkiem jak ja.
Zapada zmierzch. Chłód wiosenny zagania nas do domu. Zamykamy drzwi i zapominamy z zimna. Noc wciąż jeszcze bawi się w zimę. Nie możemy uwierzyć. Dla nas wszystko stało się już jasne. Słońce i zapach ziemi, rozmokły grunt, wezbrane potoki, szkliste oczy wody. Wiosna wlewa się w nas rwącą falą. Gorąca stróżka, miękkie ciepło. Długo na to czekałam. Przez ten jeden dzień, przez tę jedną noc, uczymy się harmonii, równowagi, kontemplujemy umiar i zgodę. Kołyszemy się lekko na pograniczu wszystkiego z niczym. Wypłukani w potoku, ubrani w nowe i inne, wędrujemy po przerzuconej nad wodą kładce z omszałego pnia. Niech tak pozostanie.
Za chwilę znów wszystko rozstroi się, zagotuje i rozpadnie. Zacznie się, bez - woń pragnienia, walka, szarpanina, nienasycenie, duszny zapach kwiatów w letnie wieczory. Dopiero na koniec, tam, gdzie ciemność zagarnia wszystko mocną ręką, dopiero tam wszystko opadnie, dojrzałe, zmęczone latem. - Gdzie jesteś? – zawołam, ale będzie już tylko cisza i szum rozsypywania się, przesypywania i przegrupowywania. Cichy szmer, niepokojący, podchodzący pod drzwi.
Jesteśmy na początku. Znowu u źródła. Jesteśmy tam, gdzie nikt nie może nas rozpoznać. Nie mam imienia. Jesteś dla mnie tylko tym, kim jesteś naprawdę. Ja jestem naprawdę. Choć przez chwilę. Niech to wszystko na zawsze pozostanie na swoim miejscu. Bez rozdźwięku, bez rozdarcia, bez oddalenia i samotności, bez chaosu tęsknoty. W niemożliwym miejscu. Bądźmy. Zostańmy tu, żeby być. Naprawdę.
Noc mija powoli. Upływa w ciszy. Z nią oddalasz się, roztopiony w mojej łzie. Widzę w niej wszystkie spotkania, te możliwe i nie, te spełnione i te utkane z pragnienia. Widzę w niej minione i przyszłe. Kropla na brzegu stołu. Powolne osuwanie się w przestrzeń, w nieskończoność, rozbijanie na tysiące drobin, rozproszenie. Nic.
Składanie siebie od nowa. Któryż to już raz. Szukam miejsca, gniazda, nory, szukam ciemności i ciszy, szukam czasu. Wyruszam.
Starzec - Dom otwiera wilgotne oczy. Przygląda mi się i powoli zgadza się. Teraz tu będę przeczekiwać swoje minuty, chwile, których wcale nie chcę, miesiące i lata, o które nie prosiłam. Dom patrzy pustymi oczami. Podobnie jak ja, nie ma wyboru. Pozwala. Walka byłaby jeszcze większym bólem. Siedzimy więc on i ja, omszali i postarzali, zapominając o swojej tęsknocie, w drewnianym uścisku. Siedzimy i patrzymy na drugi koniec świata. Tam, gdzie kiedyś zostawiliśmy samych siebie.
Ostatnie spojrzenie z dłonią wyciągniętą w niemożliwą stronę. Całkiem jak ja.
Zapada zmierzch. Chłód wiosenny zagania nas do domu. Zamykamy drzwi i zapominamy z zimna. Noc wciąż jeszcze bawi się w zimę. Nie możemy uwierzyć. Dla nas wszystko stało się już jasne. Słońce i zapach ziemi, rozmokły grunt, wezbrane potoki, szkliste oczy wody. Wiosna wlewa się w nas rwącą falą. Gorąca stróżka, miękkie ciepło. Długo na to czekałam. Przez ten jeden dzień, przez tę jedną noc, uczymy się harmonii, równowagi, kontemplujemy umiar i zgodę. Kołyszemy się lekko na pograniczu wszystkiego z niczym. Wypłukani w potoku, ubrani w nowe i inne, wędrujemy po przerzuconej nad wodą kładce z omszałego pnia. Niech tak pozostanie.
Za chwilę znów wszystko rozstroi się, zagotuje i rozpadnie. Zacznie się, bez - woń pragnienia, walka, szarpanina, nienasycenie, duszny zapach kwiatów w letnie wieczory. Dopiero na koniec, tam, gdzie ciemność zagarnia wszystko mocną ręką, dopiero tam wszystko opadnie, dojrzałe, zmęczone latem. - Gdzie jesteś? – zawołam, ale będzie już tylko cisza i szum rozsypywania się, przesypywania i przegrupowywania. Cichy szmer, niepokojący, podchodzący pod drzwi.
Jesteśmy na początku. Znowu u źródła. Jesteśmy tam, gdzie nikt nie może nas rozpoznać. Nie mam imienia. Jesteś dla mnie tylko tym, kim jesteś naprawdę. Ja jestem naprawdę. Choć przez chwilę. Niech to wszystko na zawsze pozostanie na swoim miejscu. Bez rozdźwięku, bez rozdarcia, bez oddalenia i samotności, bez chaosu tęsknoty. W niemożliwym miejscu. Bądźmy. Zostańmy tu, żeby być. Naprawdę.
Noc mija powoli. Upływa w ciszy. Z nią oddalasz się, roztopiony w mojej łzie. Widzę w niej wszystkie spotkania, te możliwe i nie, te spełnione i te utkane z pragnienia. Widzę w niej minione i przyszłe. Kropla na brzegu stołu. Powolne osuwanie się w przestrzeń, w nieskończoność, rozbijanie na tysiące drobin, rozproszenie. Nic.
Składanie siebie od nowa. Któryż to już raz. Szukam miejsca, gniazda, nory, szukam ciemności i ciszy, szukam czasu. Wyruszam.
Starzec - Dom otwiera wilgotne oczy. Przygląda mi się i powoli zgadza się. Teraz tu będę przeczekiwać swoje minuty, chwile, których wcale nie chcę, miesiące i lata, o które nie prosiłam. Dom patrzy pustymi oczami. Podobnie jak ja, nie ma wyboru. Pozwala. Walka byłaby jeszcze większym bólem. Siedzimy więc on i ja, omszali i postarzali, zapominając o swojej tęsknocie, w drewnianym uścisku. Siedzimy i patrzymy na drugi koniec świata. Tam, gdzie kiedyś zostawiliśmy samych siebie.
niedziela, 18 marca 2012
świętych obcowanie
Świt, piąta rano. Powietrze jest błękitne, spirytusowe. Pachnie wilgocią. Nie zasłoniłam okien na noc, chciałam to wszystko widzieć, chciałam żeby obudziło mnie słońce, chciałam śpiewać z ptakami.
Poranek. Ni stad ni zowąd pojawia się babcia. Siada na brzegu łóżka i wzdycha – spać nie mogę - mówi. Dotykam jej ręki. Sprawdzam. Ta sama delikatność. Nikt nie ma tak jedwabnych rąk. Tyle pamiętam, tyle zapamiętam, tyle dla mnie z niej jest. Jedwabne ręce, które leżały bezwładne na białej pościeli. Paznokcie i podłużnymi rowkami i białym półkolem. Biel i delikatny róż. Nad biurkiem, w jej domu, wisiał portret sprzed lat. Była na nim młoda. W hieratycznej, nieruchomej pozie, patrzy przed siebie, w nieznaną przyszłość. Na prawym ramieniu warkocz wije się aż do ziemi i zapuszcza korzenie. Tylko oczy mają w sobie kroplę drgającej wody, tylko oczy, zapatrzone w przyszłość zdają się uciekać gdzieś, odbijać w boczne drogi.
A teraz siedzi obok z twarzą smutną zapadniętą. Zapadniętą. – Nie mam siły, wiesz – mówi i pokazuje na twarz, jakby to była maska, ciężka i niewygodna – nie mam siły. Wyciąga z kieszeni kilka chwil, tych dawnych, odwija z papierka i częstuje mnie. Zostawałyśmy same czasami, kiedy byłam chora, a mama szła do pracy. Siedziała w dużym pokoju i piła herbatę, a ja przebierałam lalki. Mała, w rozciągniętej piżamie i wełnianej kamizelce, wciskam na twarde, plastikowe ciała, sukienki i bluzki uszyte z chustek do nosa. Niebieska sukienka z falbanek i tiulów pasuje tylko na plastikowe niemowlę. Płaczę razem z babcią nad utraconą sukienką. Obie marzymy, że będę królewną. Jak tylko podrosnę. – To w złym guście – mama zapala papierosa i przejmuje stery. Od siedemnastej muszę być praktyczna i odrabiać lekcje, bo dziś kobieta bez oleju w głowie nie da sobie rady w życiu.
Nie żyje już od kilku lat. Kiedy wstaję tego ranka, w błękitny świt, myślę o niej. A więc to jest właśnie świętych obcowanie. Świętych mniej lub bardziej. Nici tęsknoty wykraczają poza granice świata. Pamięć buduje niewidzialne mosty między nami i pozwala choć na chwilę znowu być. Więcej mi nie trzeba. A świętości wystarczy dla nas obu.
Siada na brzegu łóżka i zawsze jest taka sama. Za oknem słońce rozwiesza złote plastry światła.
Poranek. Ni stad ni zowąd pojawia się babcia. Siada na brzegu łóżka i wzdycha – spać nie mogę - mówi. Dotykam jej ręki. Sprawdzam. Ta sama delikatność. Nikt nie ma tak jedwabnych rąk. Tyle pamiętam, tyle zapamiętam, tyle dla mnie z niej jest. Jedwabne ręce, które leżały bezwładne na białej pościeli. Paznokcie i podłużnymi rowkami i białym półkolem. Biel i delikatny róż. Nad biurkiem, w jej domu, wisiał portret sprzed lat. Była na nim młoda. W hieratycznej, nieruchomej pozie, patrzy przed siebie, w nieznaną przyszłość. Na prawym ramieniu warkocz wije się aż do ziemi i zapuszcza korzenie. Tylko oczy mają w sobie kroplę drgającej wody, tylko oczy, zapatrzone w przyszłość zdają się uciekać gdzieś, odbijać w boczne drogi.
A teraz siedzi obok z twarzą smutną zapadniętą. Zapadniętą. – Nie mam siły, wiesz – mówi i pokazuje na twarz, jakby to była maska, ciężka i niewygodna – nie mam siły. Wyciąga z kieszeni kilka chwil, tych dawnych, odwija z papierka i częstuje mnie. Zostawałyśmy same czasami, kiedy byłam chora, a mama szła do pracy. Siedziała w dużym pokoju i piła herbatę, a ja przebierałam lalki. Mała, w rozciągniętej piżamie i wełnianej kamizelce, wciskam na twarde, plastikowe ciała, sukienki i bluzki uszyte z chustek do nosa. Niebieska sukienka z falbanek i tiulów pasuje tylko na plastikowe niemowlę. Płaczę razem z babcią nad utraconą sukienką. Obie marzymy, że będę królewną. Jak tylko podrosnę. – To w złym guście – mama zapala papierosa i przejmuje stery. Od siedemnastej muszę być praktyczna i odrabiać lekcje, bo dziś kobieta bez oleju w głowie nie da sobie rady w życiu.
Nie żyje już od kilku lat. Kiedy wstaję tego ranka, w błękitny świt, myślę o niej. A więc to jest właśnie świętych obcowanie. Świętych mniej lub bardziej. Nici tęsknoty wykraczają poza granice świata. Pamięć buduje niewidzialne mosty między nami i pozwala choć na chwilę znowu być. Więcej mi nie trzeba. A świętości wystarczy dla nas obu.
Siada na brzegu łóżka i zawsze jest taka sama. Za oknem słońce rozwiesza złote plastry światła.
rozmarzanie
Na zewnątrz światło budzi się i rozkwita jak kwiat. Choć w środku nadal ciemność. Przyglądam się tej nierównowadze, badam ją, szukam miejsca, gdzie spotyka się zewnętrzne z wewnętrznym, gdzie plecami stykają się ze sobą przeciwieństwa. Jestem tu, wędruję po krawężniku między tym, a tamtym, tak jak kiedyś, jak mała ja za czasów sprzed. Chodziłam po krawężnikach dziwnie uważna, skupiona. Cienka betonowa granica już wtedy biegła we mnie.
Dom nie wietrzony zimą, zatęchły i wilgotny nie zaprasza do środka. Drzwi wypaczone wilgocią i zimnem kurczowo trzymają się futryny. Tu jest to miejsce, w którym muchy w zbiorowym samobójstwie, padły jesienią na parapet z tęsknoty za słońcem. A to ja, której zabrakło wtedy determinacji. Ja zamarznięta wciąż jeszcze i niechętna słońcu. Powoli otwieram okna. Światło zbyt razi, powietrze drapie w gardle. To wszystko jest za bardzo. Do pokoju wpada wiatr i zaprowadza porządki. Uprząta parapet grzebiąc muchy w szczelinie podłogi, przestawia sprzęty, wietrzy kapy i koce, ze stołu zgarnia jednym ruchem kartki i papierki, zabiera to wszystko w niebyt kątów, za-szafek i za-pieców. Odzyskana przestrzeń rozgląda się bezradnie, wychodzi nadal zaszczuta zimą. – Nie ma jej już, wychodź – mówię. Oswajanie potrwa jeszcze długo. Dobre i to, to spojrzenie poza, zza, na zewnątrz, ku. To właściwy kierunek. Nad kawą zakrzepłą usiadłam i nie płakałam za niczym, co było, tylko się śmiałam, coraz to bardziej i bardziej widząc jak słońce przygląda się nowym firankom z pajęczyn. Ptak na gałęzi i jaszczurka, żaba na brzegu rzeki i ja. Wszyscy rozmarzamy wolno, wystawiając zaschnięte ciała na wiatr. Nie ma co, zima narobiła nam stracha, a my daliśmy się okpić, ech, ile to już razy?
Siedzę nad kawą, wystygłą z jesieni. Minione paruje z niej chłodem. Zapach nieżywego wokół roztacza widoki na przeszłość. Już dość – mówię, ale piosenka sączy się jak niechciana stróżka. Stara kobieta w chustce na głowie o zapadłych dziąsłach. Nie będę już farbować włosów, prawda jest właśnie taka. Stara kobieta drobi czerstwą bułkę do mleka i mlaszcze. Słońce po raz ostatni bada zagłębienia na jej twarzy. Nie wszystkie zmarszczki są złe. Nie wszystkie białe włosy są śladem po nieszczęściu. Niech się to wszystko dzieje, niech się otwiera jak kwiat. Jeszcze chwila, jeszcze moment. Kiedy wyschną drogi, strumienie wrócą na swoje miejsca, będę mogła powędrować dalej.
Dom nie wietrzony zimą, zatęchły i wilgotny nie zaprasza do środka. Drzwi wypaczone wilgocią i zimnem kurczowo trzymają się futryny. Tu jest to miejsce, w którym muchy w zbiorowym samobójstwie, padły jesienią na parapet z tęsknoty za słońcem. A to ja, której zabrakło wtedy determinacji. Ja zamarznięta wciąż jeszcze i niechętna słońcu. Powoli otwieram okna. Światło zbyt razi, powietrze drapie w gardle. To wszystko jest za bardzo. Do pokoju wpada wiatr i zaprowadza porządki. Uprząta parapet grzebiąc muchy w szczelinie podłogi, przestawia sprzęty, wietrzy kapy i koce, ze stołu zgarnia jednym ruchem kartki i papierki, zabiera to wszystko w niebyt kątów, za-szafek i za-pieców. Odzyskana przestrzeń rozgląda się bezradnie, wychodzi nadal zaszczuta zimą. – Nie ma jej już, wychodź – mówię. Oswajanie potrwa jeszcze długo. Dobre i to, to spojrzenie poza, zza, na zewnątrz, ku. To właściwy kierunek. Nad kawą zakrzepłą usiadłam i nie płakałam za niczym, co było, tylko się śmiałam, coraz to bardziej i bardziej widząc jak słońce przygląda się nowym firankom z pajęczyn. Ptak na gałęzi i jaszczurka, żaba na brzegu rzeki i ja. Wszyscy rozmarzamy wolno, wystawiając zaschnięte ciała na wiatr. Nie ma co, zima narobiła nam stracha, a my daliśmy się okpić, ech, ile to już razy?
Siedzę nad kawą, wystygłą z jesieni. Minione paruje z niej chłodem. Zapach nieżywego wokół roztacza widoki na przeszłość. Już dość – mówię, ale piosenka sączy się jak niechciana stróżka. Stara kobieta w chustce na głowie o zapadłych dziąsłach. Nie będę już farbować włosów, prawda jest właśnie taka. Stara kobieta drobi czerstwą bułkę do mleka i mlaszcze. Słońce po raz ostatni bada zagłębienia na jej twarzy. Nie wszystkie zmarszczki są złe. Nie wszystkie białe włosy są śladem po nieszczęściu. Niech się to wszystko dzieje, niech się otwiera jak kwiat. Jeszcze chwila, jeszcze moment. Kiedy wyschną drogi, strumienie wrócą na swoje miejsca, będę mogła powędrować dalej.
poniedziałek, 12 marca 2012
6 rano, przychodnia w Rymanowie
W urynale mocz staruszek tężeje w żółtej ciszy
(pamiętasz słoje, tam, w szpitalu, u niej),
bursztynowa pamięć ciała
Ciemny zaciek to ślad po Niej.
I ten zaraźliwy zapach. Nigdy się go nie pozbędę.
Tu nie ma odchodzenia,
jest tylko fizjologia rozpadu,
powolna analiza,
laboratorium istnienia.
Tu nie ma ludzi,
są ciała z ich miękkością,
bulgotaniem procesów i całą resztą.
(Pamiętasz zmiany na jej ciele? Skórę jak papier, pamiętasz?)
To wszystko prawda.
Nikt nas nie pyta o zdanie,
a więc kim jesteśmy?
My, uchodźcy z raju
w obozie przejściowym,
zbieramy z zawstydzonych spojrzeń
resztki siebie,
w pośpiechu pakujemy walizki.
Szkoda słów.
(pamiętasz słoje, tam, w szpitalu, u niej),
bursztynowa pamięć ciała
Ciemny zaciek to ślad po Niej.
I ten zaraźliwy zapach. Nigdy się go nie pozbędę.
Tu nie ma odchodzenia,
jest tylko fizjologia rozpadu,
powolna analiza,
laboratorium istnienia.
Tu nie ma ludzi,
są ciała z ich miękkością,
bulgotaniem procesów i całą resztą.
(Pamiętasz zmiany na jej ciele? Skórę jak papier, pamiętasz?)
To wszystko prawda.
Nikt nas nie pyta o zdanie,
a więc kim jesteśmy?
My, uchodźcy z raju
w obozie przejściowym,
zbieramy z zawstydzonych spojrzeń
resztki siebie,
w pośpiechu pakujemy walizki.
Szkoda słów.
wtorek, 6 marca 2012
chleb
Dwie torebki mąki, żytnia i pszenna,
jasne z ciemnym,
delikatne z szorstkim.
Tak wszystko się zaczyna.
Sól – chroni od złego, czarnuszka - wieczna młodość - wprost z Egiptu przynosi ciepły zapach morza. Sezam, odrobinki rozkoszy między zębami. Zapowiedź słodyczy. Słonecznik i dynia – pełnia i słońce. I woda, ciepła, jak do kąpieli, za chwilę będzie można się w niej zanurzyć. Delikatne ugniatanie. Tak. Lekko i stanowczo zarazem. Ciasto między palcami wygląda, jakby próbowało uciec. Zmieniam nacisk, gładzę, wyrównuję. W dotyku przypomina ciało. Śpiące, rozluźnione, delikatne. Jego powierzchnia tak szybko staje się chłodna, jak nocą Twoje nagie ramię. Masuję i ugniatam, głaszczę, zagłębiam się, więcej i więcej. Ciało w moich rękach staje się jeszcze bardziej miękkie, przelewa się, poddaje. Gotowe. Oto moja prywatna, codzienna magia.
Nigdy nie oddawaj zaczynu, nigdy nie pozwalaj, by ktoś dotykał chleb przed upieczeniem. Towarzysz mu osobiście, aż do końca. Najlepiej jeśli będziecie wtedy sami.
Tak łatwo wszystko stracić. A chleb jest tak bardzo cichy i bezbronny.
Myślę o tym w pustej kuchni. Jestem tu na chwilę, zupełnie jakbym przyszła upiec chleb. Miejsca jest dość. Piekarnik dobrze piecze, ciepły kaloryfer pomaga ciastu urosnąć szybko i równo. Czekam. Niebawem odejdę. Z moim bochenkiem pod pachą. Jak tylko wszystko będzie gotowe, jak tylko chleb stanie się złoty, dojrzały, jak tylko będzie można przestać czekać, zgasić światło i wyjść. Gdziekolwiek pójdę, będą przy mnie dzieci i wnuki mojego chleba,
moje dzieci.
Dzieci moje i chleba. Nasze, uśpione, niegotowe, ukryte w porcelanowym kubeczku, przykryte spodkiem. Wezmę je ze sobą tam, dokąd pójdę.
Chleba nie wolno kłaść do góry nogami. Uważaj - stracisz wszystko. Nie depcz chleba, bo umrzesz z głodu. Nie siadaj na stole, bo leży na nim chleb. Wszystko kręci się wokół niego, daleki i bliski, mój i każdego zarazem. Nieskończony i żywy bardziej niż niejeden z nas.
Trzeba uważać, tak łatwo wszystko stracić.
Na palcach został mi gorący zapach czarnuszki. Gdzie ja byłam? Jaki to ogród zapowiadał i kiedy, te wieczory przy ciepłym piecu. Pokój z werandą; za szybą świat jest prawdziwszy. Pod badylami wyschniętych kwiatów, stara kobieta wita się ze słońcem. Kto śpi w hamaku? Poranek był mroźny. Wiosna dopiero przekrawa chłody i wpuszcza słońce między fałdy zimy. Patrzę przez małe okienka. Kolorowe szkiełka barwią ogród, dolewają ciepła, mieszają pory roku. Czerwone – to krew, soki życia spływają na śnięte kwiaty. Anemony, tak chyba nazwała je wtedy. Niebieskie – jak woda, bez której marnieją i schną. Niebieskie jak kołdra nieba nad tym wszystkim, taka gładka i nieskalana – taką ją zapamiętałam, a przecież tam także zbierają się chmury. Jak wszędzie.
Wieczór też zapada w pamięć. Gasną powoli światełka ogrodu. Samotność w białym pokoju. W towarzystwie pieca. Oczy białych kafli. Białka. Stara kobieta w ogrodzie musiała zasnąć. Oczy chwytają się resztek, opierają na pojedynczych liściach uratowanych z nocy. Za chwilę nic z tego nie zostanie. Będę tylko ja. Nie da się opowiedzieć wszystkiego. Delikatne drgania obrazu, który wyświetla się we mnie. To poruszające, mówię i szukam tego ruchu. Drganie, delikatne poruszenia, jak westchnienie. Za chwilę nie będzie już nawet tego.
Dogasanie, usypianie.
Lepiej zagnieść chleb i dosypać szczyptę opowieści, odrobinę wieczoru tam i wtedy, słowo, na które czekałam i to, które przyszło nieproszone. Kminek i kuleczki wiesiołka. Orzech, dla szczęśliwca i kamień dla wybrańca. Na razie czekam, jeszcze chwila i wszystko będzie gotowe. Skóra staje się twarda i odporna, dojrzewa. Teraz nic już nie może się stać.
jasne z ciemnym,
delikatne z szorstkim.
Tak wszystko się zaczyna.
Sól – chroni od złego, czarnuszka - wieczna młodość - wprost z Egiptu przynosi ciepły zapach morza. Sezam, odrobinki rozkoszy między zębami. Zapowiedź słodyczy. Słonecznik i dynia – pełnia i słońce. I woda, ciepła, jak do kąpieli, za chwilę będzie można się w niej zanurzyć. Delikatne ugniatanie. Tak. Lekko i stanowczo zarazem. Ciasto między palcami wygląda, jakby próbowało uciec. Zmieniam nacisk, gładzę, wyrównuję. W dotyku przypomina ciało. Śpiące, rozluźnione, delikatne. Jego powierzchnia tak szybko staje się chłodna, jak nocą Twoje nagie ramię. Masuję i ugniatam, głaszczę, zagłębiam się, więcej i więcej. Ciało w moich rękach staje się jeszcze bardziej miękkie, przelewa się, poddaje. Gotowe. Oto moja prywatna, codzienna magia.
Nigdy nie oddawaj zaczynu, nigdy nie pozwalaj, by ktoś dotykał chleb przed upieczeniem. Towarzysz mu osobiście, aż do końca. Najlepiej jeśli będziecie wtedy sami.
Tak łatwo wszystko stracić. A chleb jest tak bardzo cichy i bezbronny.
Myślę o tym w pustej kuchni. Jestem tu na chwilę, zupełnie jakbym przyszła upiec chleb. Miejsca jest dość. Piekarnik dobrze piecze, ciepły kaloryfer pomaga ciastu urosnąć szybko i równo. Czekam. Niebawem odejdę. Z moim bochenkiem pod pachą. Jak tylko wszystko będzie gotowe, jak tylko chleb stanie się złoty, dojrzały, jak tylko będzie można przestać czekać, zgasić światło i wyjść. Gdziekolwiek pójdę, będą przy mnie dzieci i wnuki mojego chleba,
moje dzieci.
Dzieci moje i chleba. Nasze, uśpione, niegotowe, ukryte w porcelanowym kubeczku, przykryte spodkiem. Wezmę je ze sobą tam, dokąd pójdę.
Chleba nie wolno kłaść do góry nogami. Uważaj - stracisz wszystko. Nie depcz chleba, bo umrzesz z głodu. Nie siadaj na stole, bo leży na nim chleb. Wszystko kręci się wokół niego, daleki i bliski, mój i każdego zarazem. Nieskończony i żywy bardziej niż niejeden z nas.
Trzeba uważać, tak łatwo wszystko stracić.
Na palcach został mi gorący zapach czarnuszki. Gdzie ja byłam? Jaki to ogród zapowiadał i kiedy, te wieczory przy ciepłym piecu. Pokój z werandą; za szybą świat jest prawdziwszy. Pod badylami wyschniętych kwiatów, stara kobieta wita się ze słońcem. Kto śpi w hamaku? Poranek był mroźny. Wiosna dopiero przekrawa chłody i wpuszcza słońce między fałdy zimy. Patrzę przez małe okienka. Kolorowe szkiełka barwią ogród, dolewają ciepła, mieszają pory roku. Czerwone – to krew, soki życia spływają na śnięte kwiaty. Anemony, tak chyba nazwała je wtedy. Niebieskie – jak woda, bez której marnieją i schną. Niebieskie jak kołdra nieba nad tym wszystkim, taka gładka i nieskalana – taką ją zapamiętałam, a przecież tam także zbierają się chmury. Jak wszędzie.
Wieczór też zapada w pamięć. Gasną powoli światełka ogrodu. Samotność w białym pokoju. W towarzystwie pieca. Oczy białych kafli. Białka. Stara kobieta w ogrodzie musiała zasnąć. Oczy chwytają się resztek, opierają na pojedynczych liściach uratowanych z nocy. Za chwilę nic z tego nie zostanie. Będę tylko ja. Nie da się opowiedzieć wszystkiego. Delikatne drgania obrazu, który wyświetla się we mnie. To poruszające, mówię i szukam tego ruchu. Drganie, delikatne poruszenia, jak westchnienie. Za chwilę nie będzie już nawet tego.
Dogasanie, usypianie.
Lepiej zagnieść chleb i dosypać szczyptę opowieści, odrobinę wieczoru tam i wtedy, słowo, na które czekałam i to, które przyszło nieproszone. Kminek i kuleczki wiesiołka. Orzech, dla szczęśliwca i kamień dla wybrańca. Na razie czekam, jeszcze chwila i wszystko będzie gotowe. Skóra staje się twarda i odporna, dojrzewa. Teraz nic już nie może się stać.
środa, 29 lutego 2012
zmiany
W jakich kolorach to się w zasadzie dzieje, w jakich dźwiękach i zapachach? Zapomniałam, dalibóg, jakby to było pierwszy raz, za każdym razem pierwszy raz.
Jakie sukienki zakłada?
Jakie firanki powiewają o poranku, kiedy leży nieprzytomna od nocy? Jakie światło dotyka jej włosów?
Idzie, nadchodzi, zaraz tu będzie.
Budzę się o świcie, wcześniej niż dotychczas. Leżę w łóżku i nasłuchuję.
Wyczuwam puls jej kroków. A tymczasem jasny poranek kładzie się obok. Czekamy razem, w ciszy, w pulsującym milczeniu.
Zaraz tu będzie.
Ptaki i ociekająca ziemia, wilgoć i zapach, który budzi się z zimowego zamrożenia, zapach niepokojący, zapach minionego, odchodzenia, zapach poprzedniego roku, wszystkiego co było, końca opowieści. Zapach. Fiołkowe polany, w zeszłym roku w M. Pamiętasz? Z zimowego snu budzi się pamięć, a niepamięć boli bardziej niż kiedykolwiek. Niepamięć się kurczy i paruje jak woda. Myślę o tym wspominając twoją jasną jak słońce twarz. Resztki pamięci o tej twarzy, o której tak bardzo chcę pamiętać i zapomnieć zarazem. Poranek odgarnia mi włosy z twarzy. Jestem bezradna wobec pamięci.
Wędrowanie jest takie trudne o tej porze roku. Nogi toną w mokrym lodzie, śnieg i woda, ziemia staje się grząska, miękka, rozpulchniona. Ziemia jest gotowa. Trudno jest wędrować, lepiej położyć się, lepiej usiąść na osuszonym słońcem pniu i słuchać. A potem zasnąć. Nocą chwyci mróz. Zostać by można kawałkiem zmurszałej kłody, kamieniem zostać, co nie pamięta siebie.
Czy widzisz? Czy wyczuwasz to delikatne rozedrganie? Ptaki dostają szału. Ja dostaję szału. Krzyczymy w puste niebo. Zdejmuję buty i tańczę boso, jakbym ze śniegu i błota zagniatała ciasto bosymi stopami. Ciasto złote od słońca, czarne ciasto z głębi ziemi, ciasto przejrzyste, ulepione ze światła, słodkie jak miód i gorzkie, jak piołun na łące w środku słonecznego lata. Ziemia mlaszcze i liże mnie po piętach. Promień słońca zamyka mi usta.
Dokąd ja właściwie szłam? Co to za droga? Nogi grzęzną w błocie. W czerni pojedyncze włosy traw, paluszki dzieci pod ziemią uśpionych pną się w niebo. Jestem zmęczona drogą donikąd. Usiądę tu i poczekam. Pamięć musi się w końcu obudzić. Słyszysz? Już nadchodzi. Lada chwila tu będzie.
Dzień stał się niemożliwie długi. Poranek w słońcu, a potem wieczór, co nigdy nie nadchodzi. Spomiędzy palców lasu wygląda oko słońca. Przygląda się. Dokąd prowadzi ta droga? Pytam. Stopy powoli mrozi wieczorny chłód. Zatrzymuje w oczekiwaniu, unieruchamia i każde zwątpić. A przecież wszystko wyglądało na to;
a przecież zdawało się;
Czy znowu daliśmy się oszukać?
Następnego dnia sypie śnieg i wszystko się kończy. I nie wiem już, czy to wszystko mi się tylko przywidziało? Te ptaki i cały ten szał, słoneczne palce na moim czole, wczesnym porankiem, to pulsowanie, fiołkowe polany? Wszystko to biel znów pakuje do pudełek i stawia na szafie. – Jeszcze nie teraz mówi, jeszcze nie. Poczekaj.
Jakie sukienki zakłada?
Jakie firanki powiewają o poranku, kiedy leży nieprzytomna od nocy? Jakie światło dotyka jej włosów?
Idzie, nadchodzi, zaraz tu będzie.
Budzę się o świcie, wcześniej niż dotychczas. Leżę w łóżku i nasłuchuję.
Wyczuwam puls jej kroków. A tymczasem jasny poranek kładzie się obok. Czekamy razem, w ciszy, w pulsującym milczeniu.
Zaraz tu będzie.
Ptaki i ociekająca ziemia, wilgoć i zapach, który budzi się z zimowego zamrożenia, zapach niepokojący, zapach minionego, odchodzenia, zapach poprzedniego roku, wszystkiego co było, końca opowieści. Zapach. Fiołkowe polany, w zeszłym roku w M. Pamiętasz? Z zimowego snu budzi się pamięć, a niepamięć boli bardziej niż kiedykolwiek. Niepamięć się kurczy i paruje jak woda. Myślę o tym wspominając twoją jasną jak słońce twarz. Resztki pamięci o tej twarzy, o której tak bardzo chcę pamiętać i zapomnieć zarazem. Poranek odgarnia mi włosy z twarzy. Jestem bezradna wobec pamięci.
Wędrowanie jest takie trudne o tej porze roku. Nogi toną w mokrym lodzie, śnieg i woda, ziemia staje się grząska, miękka, rozpulchniona. Ziemia jest gotowa. Trudno jest wędrować, lepiej położyć się, lepiej usiąść na osuszonym słońcem pniu i słuchać. A potem zasnąć. Nocą chwyci mróz. Zostać by można kawałkiem zmurszałej kłody, kamieniem zostać, co nie pamięta siebie.
Czy widzisz? Czy wyczuwasz to delikatne rozedrganie? Ptaki dostają szału. Ja dostaję szału. Krzyczymy w puste niebo. Zdejmuję buty i tańczę boso, jakbym ze śniegu i błota zagniatała ciasto bosymi stopami. Ciasto złote od słońca, czarne ciasto z głębi ziemi, ciasto przejrzyste, ulepione ze światła, słodkie jak miód i gorzkie, jak piołun na łące w środku słonecznego lata. Ziemia mlaszcze i liże mnie po piętach. Promień słońca zamyka mi usta.
Dokąd ja właściwie szłam? Co to za droga? Nogi grzęzną w błocie. W czerni pojedyncze włosy traw, paluszki dzieci pod ziemią uśpionych pną się w niebo. Jestem zmęczona drogą donikąd. Usiądę tu i poczekam. Pamięć musi się w końcu obudzić. Słyszysz? Już nadchodzi. Lada chwila tu będzie.
Dzień stał się niemożliwie długi. Poranek w słońcu, a potem wieczór, co nigdy nie nadchodzi. Spomiędzy palców lasu wygląda oko słońca. Przygląda się. Dokąd prowadzi ta droga? Pytam. Stopy powoli mrozi wieczorny chłód. Zatrzymuje w oczekiwaniu, unieruchamia i każde zwątpić. A przecież wszystko wyglądało na to;
a przecież zdawało się;
Czy znowu daliśmy się oszukać?
Następnego dnia sypie śnieg i wszystko się kończy. I nie wiem już, czy to wszystko mi się tylko przywidziało? Te ptaki i cały ten szał, słoneczne palce na moim czole, wczesnym porankiem, to pulsowanie, fiołkowe polany? Wszystko to biel znów pakuje do pudełek i stawia na szafie. – Jeszcze nie teraz mówi, jeszcze nie. Poczekaj.
środa, 22 lutego 2012
matka słów
"Kiedy cię zobaczyłam po raz pierwszy,
wiedziałam co będzie jutro na obiad".
Nikt
W chwilach takich jak ta, myślę o niej. Obsesyjnie, konwulsyjnie, wciąż od nowa i znów.
Myślę.
O niej.
W swojej samotni, w wielkim mieście, pod niebem, w które strzelają rakiety fabrycznych kominów, niebem atakowanym i wyniszczanym spalinami i wyziewami ludzkiej masy, ona tam, na stercie jedwabnych poduszek, tka swoje opowieści i wypuszcza je z ust jak mydlane bańki. Zasłania oczy przezroczystą dłonią. To co zobaczyłaby gdyby odcięto tę dłoń, zabiłoby ją natychmiast.
Jej oczy widzą więcej.
Ona sama nie widzi nic.
Jest piękna. To piękno mieści się w słowach. Kawałeczki zamknięte w małych pudełkach, kryształki rozbite na drobiny. Kiedy byłam mała, dostałam koralik. Patrzyłam przez niego na świat za oknem. Rozbity na kawałki, stawał się na chwilę piękny. W lekkiej różowej poświacie. Pęknięty lukrowany mikrokosmos. Miałam w nim swoje miejsce.
Jej słowa dotykają przedmiotów i wydobywają z nich dźwięki.
Czy wiesz, jak dźwięczy szafa?
Czy wiesz jaki dźwięk ukrył się w kuchennym kredensie?
Każdy kawałek świata zaczyna opowiadać.
Słucha tego wszystkiego i rozumie więcej. A potem pisze na kartce: „to puste miejsce jest dla ciebie”. Składa kartkę i robi z niej papierowy samolot. Lecimy nim potem razem i zwiedzamy te Jej strony. Słowa oblepiają świat tak, jak kolory. Lgną do przedmiotów, oblewają je, pasują doskonale. Zlizuje je z rzeczy. Jej język krwawi. „Czerwone” mówi i zasłania oczy dłonią. Dotykam jej języka i uczę się mówić. „Matka” mówię, a potem milczymy długo. Powrót do domu. Rozdzielenie. Tęsknota. To są tylko słowa – mówi i macha mi na pożegnanie.
Jest krucha. Zbyt krucha, by mogła być prawdziwa. Kiedy przychodzi, patrzę na świat przez jej cienką skórę. Jest blady, przecinają go delikatne żyłki. Jej krew odżywia każdy kawałek świata. I ożywia. Kiedy przychodzi, jestem bardziej.
Przynosi wachlarz. Opowiada, a ja otwieram i zamykam go w rytmie jej słów. Lekcja skończona mówi potem. Herbata smakuje jak wiatr. Ciepłe powiewy. Wiosna roztapia mnie w środku. Myślę o niej w takich chwilach. Ukryta za wachlarzem pamięci, nazywa rzeczy po imieniu, woła je jak matka. W każdym imieniu zawiera się pamięć narodzin. W każdym jest oddalenie.
Idzie wiosna. Wiatr przywiewa szepty. Słyszę wyraźnie. Słowa, które wypowiedziała nabierają kształtów. Zranione usta wypluwają nowe istnienia.
Któregoś dnia wypowie moje imię.
wiedziałam co będzie jutro na obiad".
Nikt
W chwilach takich jak ta, myślę o niej. Obsesyjnie, konwulsyjnie, wciąż od nowa i znów.
Myślę.
O niej.
W swojej samotni, w wielkim mieście, pod niebem, w które strzelają rakiety fabrycznych kominów, niebem atakowanym i wyniszczanym spalinami i wyziewami ludzkiej masy, ona tam, na stercie jedwabnych poduszek, tka swoje opowieści i wypuszcza je z ust jak mydlane bańki. Zasłania oczy przezroczystą dłonią. To co zobaczyłaby gdyby odcięto tę dłoń, zabiłoby ją natychmiast.
Jej oczy widzą więcej.
Ona sama nie widzi nic.
Jest piękna. To piękno mieści się w słowach. Kawałeczki zamknięte w małych pudełkach, kryształki rozbite na drobiny. Kiedy byłam mała, dostałam koralik. Patrzyłam przez niego na świat za oknem. Rozbity na kawałki, stawał się na chwilę piękny. W lekkiej różowej poświacie. Pęknięty lukrowany mikrokosmos. Miałam w nim swoje miejsce.
Jej słowa dotykają przedmiotów i wydobywają z nich dźwięki.
Czy wiesz, jak dźwięczy szafa?
Czy wiesz jaki dźwięk ukrył się w kuchennym kredensie?
Każdy kawałek świata zaczyna opowiadać.
Słucha tego wszystkiego i rozumie więcej. A potem pisze na kartce: „to puste miejsce jest dla ciebie”. Składa kartkę i robi z niej papierowy samolot. Lecimy nim potem razem i zwiedzamy te Jej strony. Słowa oblepiają świat tak, jak kolory. Lgną do przedmiotów, oblewają je, pasują doskonale. Zlizuje je z rzeczy. Jej język krwawi. „Czerwone” mówi i zasłania oczy dłonią. Dotykam jej języka i uczę się mówić. „Matka” mówię, a potem milczymy długo. Powrót do domu. Rozdzielenie. Tęsknota. To są tylko słowa – mówi i macha mi na pożegnanie.
Jest krucha. Zbyt krucha, by mogła być prawdziwa. Kiedy przychodzi, patrzę na świat przez jej cienką skórę. Jest blady, przecinają go delikatne żyłki. Jej krew odżywia każdy kawałek świata. I ożywia. Kiedy przychodzi, jestem bardziej.
Przynosi wachlarz. Opowiada, a ja otwieram i zamykam go w rytmie jej słów. Lekcja skończona mówi potem. Herbata smakuje jak wiatr. Ciepłe powiewy. Wiosna roztapia mnie w środku. Myślę o niej w takich chwilach. Ukryta za wachlarzem pamięci, nazywa rzeczy po imieniu, woła je jak matka. W każdym imieniu zawiera się pamięć narodzin. W każdym jest oddalenie.
Idzie wiosna. Wiatr przywiewa szepty. Słyszę wyraźnie. Słowa, które wypowiedziała nabierają kształtów. Zranione usta wypluwają nowe istnienia.
Któregoś dnia wypowie moje imię.
czwartek, 16 lutego 2012
wiosna
I znowu to samo. I znowu: kim jestem? W tej podróży zatracam siebie. Zupełnie zapominam. Rozglądam się. I nie wiem. Wypuszczam siebie z rąk. Odchodzę. Staję się przemieszczeniem, przesunięciem, ruchem, niestałością.
- Nie wiem, nie pytaj, nie próbuj. Wypływam i rozlewam się, odpływam, wsiąkam, zanikam, paruję. Nie wiem, nie pytaj.
Znowu nigdzie. Na progu nieistniejącego domu przysiadam i patrzę w przestrzeń. To nie ma końca. Nie ma końca podróż, ani czekanie, nie ma końca wędrówka ku temu, co nie ma prawa istnieć. Istnienie ku temu, co nie ma prawa. Końcem wędrówki jest początek oczekiwania.
Tymczasem przestrzeń jest niepoprawnie otwarta. Czeka. Nogi przestrzeni są pełne i miękkie. Porasta je mech. Położę się tu i odpocznę, niech tylko zejdzie śnieg, niech odsłoni to, co jest, miękkie i mokre. Przylgnę. Zamknę oczy.
Czekanie jest sposobem życia
czekam więc jestem
i na odwrót
- co robisz?
- czekam
Aha, a więc w niespełnieniu,
a więc w nieustannym niedopełnieniu
tak
zgoda jest przyjęciem tego, co jest
jak w tańcu
wszystko jest już we mnie
A jednak nadchodzi wiosna. Nieubłagana. Idzie wielkimi krokami. Frenetyczne tańce zimy to już przeszłość. Przeszłość jest teraz. Patrzymy na nieistniejące, męczy nas i mrozi, a jednak jest jedynie cieniem. Minione nie daje spokoju. Bociany wyruszyły na północ. A Ty? Czy wyruszyłeś na północ? Czy ja wyruszyłam? Gramatyka przemian, prawidła przekraczania, zgłębiam to, ale na próżno. Wciąż jestem tu. Czekam.
Za zamarzniętą szybą ona, oparta o kontuar, w pozie oczekiwania (oczekuje nawet skrawek ucha), nasłuchuje ciszy sączącej się spomiędzy dźwięków. Dźwięki jej nie interesują. To już było – myśli i przepuszcza je przez wąską szczelinę ust, jak dym z papierosa. Jej bluzka, zbyt czarna jak na to miejsce przywodzi na myśl ciało. W dekolcie przecinek piersi. Na twarzy nie ma nic ponadto. Wzgórek nosa, wąwóz ust i kropki oczu. Tu się wszystko kończy.
Patrzy. Sala jest doskonale znana. Lastryko i siding, plastik i szmelc. Ludzie w sali doskonale znani. Jak nie oni. Nie ma nic, co mogło by niepokoić odmiennością, a jednak. - Idzie wiosna myśli i wspomina nieprzespaną noc. Księżyc za oknem był taki natarczywy. Ciało wypuszcza pędy. Z kontuaru powoli wyrasta łodyga i rozdziela się na dwoje. Listek w lustrze liścia. Pączkowanie liści. Sznury korzeni i ramiona łodyg. Gdy wiosna przyjdzie na dobre, spomiędzy włosów wyrośnie bursztynowy kielich.
Czy wyruszyłeś już na północ?
- Nie wiem, nie pytaj, nie próbuj. Wypływam i rozlewam się, odpływam, wsiąkam, zanikam, paruję. Nie wiem, nie pytaj.
Znowu nigdzie. Na progu nieistniejącego domu przysiadam i patrzę w przestrzeń. To nie ma końca. Nie ma końca podróż, ani czekanie, nie ma końca wędrówka ku temu, co nie ma prawa istnieć. Istnienie ku temu, co nie ma prawa. Końcem wędrówki jest początek oczekiwania.
Tymczasem przestrzeń jest niepoprawnie otwarta. Czeka. Nogi przestrzeni są pełne i miękkie. Porasta je mech. Położę się tu i odpocznę, niech tylko zejdzie śnieg, niech odsłoni to, co jest, miękkie i mokre. Przylgnę. Zamknę oczy.
Czekanie jest sposobem życia
czekam więc jestem
i na odwrót
- co robisz?
- czekam
Aha, a więc w niespełnieniu,
a więc w nieustannym niedopełnieniu
tak
zgoda jest przyjęciem tego, co jest
jak w tańcu
wszystko jest już we mnie
A jednak nadchodzi wiosna. Nieubłagana. Idzie wielkimi krokami. Frenetyczne tańce zimy to już przeszłość. Przeszłość jest teraz. Patrzymy na nieistniejące, męczy nas i mrozi, a jednak jest jedynie cieniem. Minione nie daje spokoju. Bociany wyruszyły na północ. A Ty? Czy wyruszyłeś na północ? Czy ja wyruszyłam? Gramatyka przemian, prawidła przekraczania, zgłębiam to, ale na próżno. Wciąż jestem tu. Czekam.
Za zamarzniętą szybą ona, oparta o kontuar, w pozie oczekiwania (oczekuje nawet skrawek ucha), nasłuchuje ciszy sączącej się spomiędzy dźwięków. Dźwięki jej nie interesują. To już było – myśli i przepuszcza je przez wąską szczelinę ust, jak dym z papierosa. Jej bluzka, zbyt czarna jak na to miejsce przywodzi na myśl ciało. W dekolcie przecinek piersi. Na twarzy nie ma nic ponadto. Wzgórek nosa, wąwóz ust i kropki oczu. Tu się wszystko kończy.
Patrzy. Sala jest doskonale znana. Lastryko i siding, plastik i szmelc. Ludzie w sali doskonale znani. Jak nie oni. Nie ma nic, co mogło by niepokoić odmiennością, a jednak. - Idzie wiosna myśli i wspomina nieprzespaną noc. Księżyc za oknem był taki natarczywy. Ciało wypuszcza pędy. Z kontuaru powoli wyrasta łodyga i rozdziela się na dwoje. Listek w lustrze liścia. Pączkowanie liści. Sznury korzeni i ramiona łodyg. Gdy wiosna przyjdzie na dobre, spomiędzy włosów wyrośnie bursztynowy kielich.
Czy wyruszyłeś już na północ?
niedziela, 12 lutego 2012
dziargi
Pamiętam to mieszkanie. Zanurzone w ciszy, starość za oknem tyka jak zegar. Śnieg oblewa domy, ludzie pochowani w norach. Pamiętam to mieszkanie i jego zapach. Na zawsze złączony z bólem. Przeraźliwy.
Mówimy niewiele. Przygotowania czynimy uważnie. Metal dźwięczy - dzwonki narzędzi. W spirytusowym oparze stajemy się powoli kimś innym. Biało, wciąż bardziej biało. Pod stygnącym ciałem, zimna i nieprzyjazna warstewka sterylnej bieli. – Chodź – mówi – połóż się i leż w ciszy. I tak nic nie słyszę, nie mogę słyszeć, gdy to robię. Tak jest lepiej.
Zimna powierzchnia wgryza się we mnie i zasysa. Jest coraz mniej mnie, coraz mniej. Tylko oddech, wyrusza na poszukiwanie. Jest spokojny. Jest mistrzem. Niczego ode mnie nie chce. Daje mi odrobinę ciszy. – To - Wszystko – mówi i podaje mi ziarno.
W ciele robią się dziury. Przecieka przez nie cień i spływa na podłogę. Zatykam ziarnem dziury. Spomiędzy tkanek wyrastają drzewa. Ból daje im życie, ból jak sok z mojego ciała.
Kiedy rosną drzewa, ból staje się nie do wytrzymania. Potężne pnie zanurzone palcami w mojej skórze. Ręka trzyma rękę, jakby chciała ją wesprzeć, jakby chciała być z nią w tej chwili. Nic z tego. To tylko gałąź, jest martwa i zdrętwiała. Wyciągam ją przed siebie. Z bieli wytryskuje noc.
Pod zamkniętymi powiekami już mnie nie znajdziesz. Wędruję wiedziona za rękę. To on, to oddech. Prowadzi mnie w głąb. Ciemność jest twarda i zimna. Chłód jest chłodem odarcia. Tak niewiele mnie zostało. Roztapiam się i przeciekam przez siebie samą, jak potoki spod korzeni, wypływam i rozlewam się. Pokój przypomina akwarium. Kot sennie dryfuje wypuszczając bąbelki miałknięć. Dwa psy, czarny i biały, szczekają niemo. Coraz mnie mniej, a zarazem dopiero przecież staję się. Powoli ciało zwiera się, zagęszcza i zaczyna przypominać ciemność. Nieprzeniknione.
Potoki ustają.
Jestem tylko ja i on. Trzyma mnie za gałęzie i prowadzi dalej.
Polana jest miejscem, które znałam kiedyś.
Polana jest miejscem, które było przede mną.
Polana jest miejscem, które znałam, zanim tu przyszłam. Tu może mnie zostawić. Teraz zacznę się od nowa.
Uczę się mówić. Wydaję z siebie jęki. Jęk jest pierwszym językiem. Zaraz po nim powinien nadejść krzyk. Czekam w ciszy. To ona połyka krzyk.
Zapominamy. Każda chwila jest innym zaistnieniem. Każda chwila, to nowe narodziny. Uczę się mówić. Ona mnie rozumie. Jej delikatne palce wyłuskują spomiędzy ciała, kawałki drewna. Uwalniają od bólu. Zamykają, sklepiają. Jest dobra. O twarzy bladej jak księżyc. Oczy ma skierowane w sam środek. Chwyta ostatnią gałąź i prowadzi mnie dalej. To wszystko trwa. We mnie i na zewnątrz. To się od-bywa, to jest.
W bloku naprzeciwko pani w kuchennym fartuchu odsłania firankę i patrzy na drogę, którą nikt nie nadchodzi. Pani zanurzona w formalinie. Tkanki wypluwają ciemność.
Mówimy niewiele. Przygotowania czynimy uważnie. Metal dźwięczy - dzwonki narzędzi. W spirytusowym oparze stajemy się powoli kimś innym. Biało, wciąż bardziej biało. Pod stygnącym ciałem, zimna i nieprzyjazna warstewka sterylnej bieli. – Chodź – mówi – połóż się i leż w ciszy. I tak nic nie słyszę, nie mogę słyszeć, gdy to robię. Tak jest lepiej.
Zimna powierzchnia wgryza się we mnie i zasysa. Jest coraz mniej mnie, coraz mniej. Tylko oddech, wyrusza na poszukiwanie. Jest spokojny. Jest mistrzem. Niczego ode mnie nie chce. Daje mi odrobinę ciszy. – To - Wszystko – mówi i podaje mi ziarno.
W ciele robią się dziury. Przecieka przez nie cień i spływa na podłogę. Zatykam ziarnem dziury. Spomiędzy tkanek wyrastają drzewa. Ból daje im życie, ból jak sok z mojego ciała.
Kiedy rosną drzewa, ból staje się nie do wytrzymania. Potężne pnie zanurzone palcami w mojej skórze. Ręka trzyma rękę, jakby chciała ją wesprzeć, jakby chciała być z nią w tej chwili. Nic z tego. To tylko gałąź, jest martwa i zdrętwiała. Wyciągam ją przed siebie. Z bieli wytryskuje noc.
Pod zamkniętymi powiekami już mnie nie znajdziesz. Wędruję wiedziona za rękę. To on, to oddech. Prowadzi mnie w głąb. Ciemność jest twarda i zimna. Chłód jest chłodem odarcia. Tak niewiele mnie zostało. Roztapiam się i przeciekam przez siebie samą, jak potoki spod korzeni, wypływam i rozlewam się. Pokój przypomina akwarium. Kot sennie dryfuje wypuszczając bąbelki miałknięć. Dwa psy, czarny i biały, szczekają niemo. Coraz mnie mniej, a zarazem dopiero przecież staję się. Powoli ciało zwiera się, zagęszcza i zaczyna przypominać ciemność. Nieprzeniknione.
Potoki ustają.
Jestem tylko ja i on. Trzyma mnie za gałęzie i prowadzi dalej.
Polana jest miejscem, które znałam kiedyś.
Polana jest miejscem, które było przede mną.
Polana jest miejscem, które znałam, zanim tu przyszłam. Tu może mnie zostawić. Teraz zacznę się od nowa.
Uczę się mówić. Wydaję z siebie jęki. Jęk jest pierwszym językiem. Zaraz po nim powinien nadejść krzyk. Czekam w ciszy. To ona połyka krzyk.
Zapominamy. Każda chwila jest innym zaistnieniem. Każda chwila, to nowe narodziny. Uczę się mówić. Ona mnie rozumie. Jej delikatne palce wyłuskują spomiędzy ciała, kawałki drewna. Uwalniają od bólu. Zamykają, sklepiają. Jest dobra. O twarzy bladej jak księżyc. Oczy ma skierowane w sam środek. Chwyta ostatnią gałąź i prowadzi mnie dalej. To wszystko trwa. We mnie i na zewnątrz. To się od-bywa, to jest.
W bloku naprzeciwko pani w kuchennym fartuchu odsłania firankę i patrzy na drogę, którą nikt nie nadchodzi. Pani zanurzona w formalinie. Tkanki wypluwają ciemność.
wtorek, 7 lutego 2012
poruszenie
Gdy tylko gaśnie księżyc, otwieram oczy. Świt jeszcze nie wstał, śpi wciąż jeszcze kołysany na rękach nocy. Szukam sobie miejsca, ale łóżko odpycha mnie, nie chce. Za oknem dzień powoli podnosi powieki. Dom milczy i miarowo oddycha. Za dużo mam myśli, ciasno się robi, tłoczą się i piętrzą, jakby się chciały ze mnie wydostać zatrzaśniętym włazem. Otwieram usta. Cisza ulatuje ze mnie, nocna, senna, nieprzytomna.
W kuchni milczenie dzwoni w talerzach, wszystko trwa na stanowiskach gotowe i napięte. Za oknem materializują się góry, noc zsuwa z nich powoli zasłonę, uwalnia przestrzeń od nieistnienia. Odpuszcza.
Siedzę nad kawą i myślę o wyjeździe. Ruch jest jak oddech. Wyobrażam to sobie, tak, poranek taki jak ten, świt ledwie żywy, zimny samochód i droga, jak jedyna możliwość. Tak, trzeba wyruszyć, ruszyć tę martwotę co zapiekła się wewnątrz, która paraliżuje, krok po kroku odbiera siły. Trzeba złamać kłódki, wyłamać drzwi.
Poruszenie. Szczelina w umarłym
czy widziałeś
kropla rosy zsuwa się po liściu
to ja
i mój taniec
między powierzchnią liścia
a promieniem słońca
lustro wszystkiego
i niczego zarazem
przemiana ciszy
w słowo ziemi
czy słyszysz?
Jeszcze dwa dni. Samochód jest gotowy, tylko czeka. Trzeba będzie się zmierzyć z miastem. Tym samym. Z miejscami, ze śladami, z pamięcią. Który to już raz? Jak tylko będzie chwila, pójdę tam, gdzie wtedy, wędrując schodek po schodku, odliczałam minuty nieskończoności, ode mnie do ciebie, od ciebie do mnie, nieskończoności, której nie udało się pokonać. Będę wspinać i krok po kroku medytować to niespełnienie.
W kuchni milczenie dzwoni w talerzach, wszystko trwa na stanowiskach gotowe i napięte. Za oknem materializują się góry, noc zsuwa z nich powoli zasłonę, uwalnia przestrzeń od nieistnienia. Odpuszcza.
Siedzę nad kawą i myślę o wyjeździe. Ruch jest jak oddech. Wyobrażam to sobie, tak, poranek taki jak ten, świt ledwie żywy, zimny samochód i droga, jak jedyna możliwość. Tak, trzeba wyruszyć, ruszyć tę martwotę co zapiekła się wewnątrz, która paraliżuje, krok po kroku odbiera siły. Trzeba złamać kłódki, wyłamać drzwi.
Poruszenie. Szczelina w umarłym
czy widziałeś
kropla rosy zsuwa się po liściu
to ja
i mój taniec
między powierzchnią liścia
a promieniem słońca
lustro wszystkiego
i niczego zarazem
przemiana ciszy
w słowo ziemi
czy słyszysz?
Jeszcze dwa dni. Samochód jest gotowy, tylko czeka. Trzeba będzie się zmierzyć z miastem. Tym samym. Z miejscami, ze śladami, z pamięcią. Który to już raz? Jak tylko będzie chwila, pójdę tam, gdzie wtedy, wędrując schodek po schodku, odliczałam minuty nieskończoności, ode mnie do ciebie, od ciebie do mnie, nieskończoności, której nie udało się pokonać. Będę wspinać i krok po kroku medytować to niespełnienie.
sobota, 4 lutego 2012
poszukiwania
Śnieg mnie przysypał i śpię. Biały puch i nieświadomość, mróz i sen. Sowa uleciała z drzewa. Patrzyłam za nią jak ciężko opada w las. Gronostaj podchodzi pod dom. Mróz się wzmaga. Lada chwila wszyscy znieruchomiejemy.
Patrzę za okno i nie czuję już wyraźniej granicy między domem, a tym, co poza. Biały, senny krajobraz wzywa mnie do siebie i chce, żebym wierzyła, że od dawna na mnie czeka, że mnie zaprasza w swoje gościnne objęcia, że za mną tęskni i nie może doczekać się chwili, kiedy spotkamy się, blisko, jak najbliżej przytuleni i oddani. W rzeczywistości – wiem dobrze - mróz wchłonie mnie, zagarnie, posiądzie. A potem wiatr zawieje drogę białym puchem i nie będzie powrotu. Znikną ścieżki, dukty, nie pozostanie żaden ślad po tym, co było. Wtedy będę w domu.
Mam białe jak śnieg, koronkowe zasłonki, a przecież nie mam okien,
gładzę batystową pościel, a przecież nie mam łóżka,
obrazy i lustra, szafki i fotele pozbawione swojego miejsca na podłogach i ścianach
zamieniają się w eksponaty wyzute z sensu
smutne i piękne.
Wyruszam codziennie. Zakładam kurtkę, czapkę, dwie pary spodni, bo wiatr i mróz i wyruszam. Biel dotyka mnie, maca chłodnymi palcami, sprawdza. Szukam w niej szczeliny, w której mogłabym pozostać, zadomowić się i odpocząć. Stado koni nawołuje się na zaśnieżonej łące. Bezdomne i zdane na mróz, a jednak pewne i bezpieczne. Chwilę wędrujemy ramię w ramię. Ich mocne ciała radzą sobie z tym lepiej. Kiedy biegną, z napiętych mięśni lecą iskry. A ja tymczasem snuję się jak cień. Z trudem pokonuję zaspy. Powłóczę nogami bezsilna wobec podmuchu wiatru. Chciałabym zasnąć tu, teraz. Chciałabym wiedzieć, jakie sny śni się na wybielonej śniegiem łące pod martwym drzewem.
Koło sterty siana myszy pryskają spod nóg. Wygrzane małe ciałka, blisko, coraz bliżej, drobne nóżki i zmarznięte ogony. Życie koncentruje się w punktach wydartych zimie, w miniaturowych fortyfikacjach ciał, w umocnieniach z piór i skór, w ostrokołach śmieci i bunkrach z siana. Poza tym zima nie daje nadziei. Przypuszcza kolejne ataki. Można stracić wszystko, wystarczy wyjść za próg. A jednak to robię. Jako cień, ledwie zagęszczony w chłodnym powietrzu, niewidoczna mijam te batalie i idę dalej. W swoją stronę. Wciąż sprawdzam. Szukam. To musi być gdzieś tutaj.
Koronkowe, białe jak śnieg zasłonki odnajdą okno
gładka tkanina pościeli trafi na łóżko,
podobnie stół, fotele i ja sama opadniemy na ziemię jak poderwane wiatrem drobiny
Znajdziemy miejsce. Trafimy.
Jeszcze chwila.
Patrzę za okno i nie czuję już wyraźniej granicy między domem, a tym, co poza. Biały, senny krajobraz wzywa mnie do siebie i chce, żebym wierzyła, że od dawna na mnie czeka, że mnie zaprasza w swoje gościnne objęcia, że za mną tęskni i nie może doczekać się chwili, kiedy spotkamy się, blisko, jak najbliżej przytuleni i oddani. W rzeczywistości – wiem dobrze - mróz wchłonie mnie, zagarnie, posiądzie. A potem wiatr zawieje drogę białym puchem i nie będzie powrotu. Znikną ścieżki, dukty, nie pozostanie żaden ślad po tym, co było. Wtedy będę w domu.
Mam białe jak śnieg, koronkowe zasłonki, a przecież nie mam okien,
gładzę batystową pościel, a przecież nie mam łóżka,
obrazy i lustra, szafki i fotele pozbawione swojego miejsca na podłogach i ścianach
zamieniają się w eksponaty wyzute z sensu
smutne i piękne.
Wyruszam codziennie. Zakładam kurtkę, czapkę, dwie pary spodni, bo wiatr i mróz i wyruszam. Biel dotyka mnie, maca chłodnymi palcami, sprawdza. Szukam w niej szczeliny, w której mogłabym pozostać, zadomowić się i odpocząć. Stado koni nawołuje się na zaśnieżonej łące. Bezdomne i zdane na mróz, a jednak pewne i bezpieczne. Chwilę wędrujemy ramię w ramię. Ich mocne ciała radzą sobie z tym lepiej. Kiedy biegną, z napiętych mięśni lecą iskry. A ja tymczasem snuję się jak cień. Z trudem pokonuję zaspy. Powłóczę nogami bezsilna wobec podmuchu wiatru. Chciałabym zasnąć tu, teraz. Chciałabym wiedzieć, jakie sny śni się na wybielonej śniegiem łące pod martwym drzewem.
Koło sterty siana myszy pryskają spod nóg. Wygrzane małe ciałka, blisko, coraz bliżej, drobne nóżki i zmarznięte ogony. Życie koncentruje się w punktach wydartych zimie, w miniaturowych fortyfikacjach ciał, w umocnieniach z piór i skór, w ostrokołach śmieci i bunkrach z siana. Poza tym zima nie daje nadziei. Przypuszcza kolejne ataki. Można stracić wszystko, wystarczy wyjść za próg. A jednak to robię. Jako cień, ledwie zagęszczony w chłodnym powietrzu, niewidoczna mijam te batalie i idę dalej. W swoją stronę. Wciąż sprawdzam. Szukam. To musi być gdzieś tutaj.
Koronkowe, białe jak śnieg zasłonki odnajdą okno
gładka tkanina pościeli trafi na łóżko,
podobnie stół, fotele i ja sama opadniemy na ziemię jak poderwane wiatrem drobiny
Znajdziemy miejsce. Trafimy.
Jeszcze chwila.
środa, 25 stycznia 2012
wyruszę
Znowu wyruszam. Który to już raz? Czas wraca do początku. Reset. Znowu zaczynam od nowa, historia jest wyczyszczona. A jednak, coś tam zostało, coś, do czego nie mam już dostępu, do czego nie dokopię się, nie wydrę tego z zakamarków. Jest i już, przyrosło do mnie, obrosło żywą tkanką, już nie wiem, gdzie ja, a gdzie ten obcy szczegół, kawałek minionego życia, pasożytujący na moim ciele. Na poły tylko żywy.
O poranku wsiądę w samochód. Słońce obleje śnieg porannym złotem. Dom będzie spał. Droga zabłyśnie niebezpiecznie. W Krośnie zostawię mojego grata na pastwę miejscowych poszukiwaczy szczęścia i wsiądę w autobus. Ruszymy, by zdobyć podkarpackie wzniesienia, górki i góreczki z poprzyklejanymi do nich domkami, chatkami, kościółkami, z porannymi wędrowcami przemierzającymi drogi w samotnych pielgrzymkach. A potem krajobraz rozpłaszczy się nagle i wiem już, że wtedy zakręci mi się w głowie. Bo przecież tam, przede mną góry powinny dawać oczom oparcie, a tymczasem przestrzeń będzie nieskończona, horyzont spłynie w dół. Opustoszały krajobraz będzie mnie nudził i przypominał mi o tym, co zostawiłam za sobą. Już jutro zatęsknię do domu, już jutro pożałuję, ale autobus nie zawróci, droga prowadzić będzie wciąż dalej i dalej. Sen przetykać się będzie z jawą, myśli będą się plątać i rozlewać po nieskończonym podróżnym bezczasie.
A tu zostaną dzieci. Wraz z nimi lekcje, drobne pouczenia, spięcia domowe i sterty nieposkładanych skarpetek. Pranie i prasowanie. Zostanie równy rytm i powtarzalność. Mam przed sobą kilka dni w nieokreślonym, szczyptę czasu odmiany i nieregularności, wyrwane z codzienności chwile na spotkanie oko w oko ze sobą samą. Trochę się boję.
Ale dziś jeszcze dzieli mnie od tego wszystkiego całe morze czasu. Jeszcze tu siedzę i zastanawiam się nad zestawem koniecznych przedmiotów, gwarantów przetrwania. Książka, zeszyt, długopis, a do tego kostiumy, buty pomalowane na biało, kuferek z maskami, ciuszkami, brzękadełkami. Wszystko to nie wygląda zbyt poważnie. Tak, oczywiście, dorzucę do tego bieliznę i kosmetyczkę, ale tylko pod warunkiem, że znajdzie się na nie miejsce. Ten stan, w którym wybieram spośród uniwersum przedmiotów te, których naprawdę mi potrzeba, to czas oczyszczenia. Jak wiele zostaje. Dlaczego tak bardzo obrastam w to, co zbędne? Dlaczego moja niegdysiejsza zasada – mieć tylko to, bez czego nie można się obejść – już mi nie wystarcza? A przecież nadal ideałem jest jeden plecak tak, by móc w każdej chwili zebrać się i wyjść. Być może potrafię to nadal, tylko inaczej, bo teraz zostawiam za sobą ślad, a wcześniej potrafiłam znikać tak, jakby nigdy mnie nie było, jakbym się tylko komuś przywidziała. O poranku, gdy słońce oblewa świat świeżą pozłotą, wtedy najlepiej wychodzi się z domu, wtedy najlepiej się znika. Te kilka rzeczy zebranych w plecak, torba płócienna na ramieniu i niewyspanie, które dodaje całej operacji uroku, rozmywa wszystko i zaciera kontury. Znikałam zawsze z poczuciem, że dla mnie to nowy początek, który może zdarzyć się zawsze, wtedy w eleganckiej dzielnicy miasta, w zaspanym miasteczku i teraz, wystarczy poranek.
Więc wyruszę. Zacznę znowu podróż, której od dawna nie mogę ukończyć. I dobrze. Moja bezdomność, którą dźwigam jak dom, na własnych plecach, uwalnia mnie od konieczności ukorzenienia, pozwala mi na dryf w nieznane. A jak wrócę, to nie wiem, co będzie.
O poranku wsiądę w samochód. Słońce obleje śnieg porannym złotem. Dom będzie spał. Droga zabłyśnie niebezpiecznie. W Krośnie zostawię mojego grata na pastwę miejscowych poszukiwaczy szczęścia i wsiądę w autobus. Ruszymy, by zdobyć podkarpackie wzniesienia, górki i góreczki z poprzyklejanymi do nich domkami, chatkami, kościółkami, z porannymi wędrowcami przemierzającymi drogi w samotnych pielgrzymkach. A potem krajobraz rozpłaszczy się nagle i wiem już, że wtedy zakręci mi się w głowie. Bo przecież tam, przede mną góry powinny dawać oczom oparcie, a tymczasem przestrzeń będzie nieskończona, horyzont spłynie w dół. Opustoszały krajobraz będzie mnie nudził i przypominał mi o tym, co zostawiłam za sobą. Już jutro zatęsknię do domu, już jutro pożałuję, ale autobus nie zawróci, droga prowadzić będzie wciąż dalej i dalej. Sen przetykać się będzie z jawą, myśli będą się plątać i rozlewać po nieskończonym podróżnym bezczasie.
A tu zostaną dzieci. Wraz z nimi lekcje, drobne pouczenia, spięcia domowe i sterty nieposkładanych skarpetek. Pranie i prasowanie. Zostanie równy rytm i powtarzalność. Mam przed sobą kilka dni w nieokreślonym, szczyptę czasu odmiany i nieregularności, wyrwane z codzienności chwile na spotkanie oko w oko ze sobą samą. Trochę się boję.
Ale dziś jeszcze dzieli mnie od tego wszystkiego całe morze czasu. Jeszcze tu siedzę i zastanawiam się nad zestawem koniecznych przedmiotów, gwarantów przetrwania. Książka, zeszyt, długopis, a do tego kostiumy, buty pomalowane na biało, kuferek z maskami, ciuszkami, brzękadełkami. Wszystko to nie wygląda zbyt poważnie. Tak, oczywiście, dorzucę do tego bieliznę i kosmetyczkę, ale tylko pod warunkiem, że znajdzie się na nie miejsce. Ten stan, w którym wybieram spośród uniwersum przedmiotów te, których naprawdę mi potrzeba, to czas oczyszczenia. Jak wiele zostaje. Dlaczego tak bardzo obrastam w to, co zbędne? Dlaczego moja niegdysiejsza zasada – mieć tylko to, bez czego nie można się obejść – już mi nie wystarcza? A przecież nadal ideałem jest jeden plecak tak, by móc w każdej chwili zebrać się i wyjść. Być może potrafię to nadal, tylko inaczej, bo teraz zostawiam za sobą ślad, a wcześniej potrafiłam znikać tak, jakby nigdy mnie nie było, jakbym się tylko komuś przywidziała. O poranku, gdy słońce oblewa świat świeżą pozłotą, wtedy najlepiej wychodzi się z domu, wtedy najlepiej się znika. Te kilka rzeczy zebranych w plecak, torba płócienna na ramieniu i niewyspanie, które dodaje całej operacji uroku, rozmywa wszystko i zaciera kontury. Znikałam zawsze z poczuciem, że dla mnie to nowy początek, który może zdarzyć się zawsze, wtedy w eleganckiej dzielnicy miasta, w zaspanym miasteczku i teraz, wystarczy poranek.
Więc wyruszę. Zacznę znowu podróż, której od dawna nie mogę ukończyć. I dobrze. Moja bezdomność, którą dźwigam jak dom, na własnych plecach, uwalnia mnie od konieczności ukorzenienia, pozwala mi na dryf w nieznane. A jak wrócę, to nie wiem, co będzie.
wtorek, 24 stycznia 2012
taniec
O poranku budzik gra mi do tańca. A ja nic. Leżę i patrzę w sufit i dochodzę do siebie, jakbym nabierała kształtów. Znów, jak co dzień, ten sam, niezmienny, taneczny rytm opowiada mi o tym, co tak bardzo lubię, a co się ode mnie oddaliło na odległość nie do pokonania. Przynajmniej na razie, bo pozostawiam niewielką furtkę, uchylone drzwiczki, którymi to wszystko, co kocham, będzie mogło się do mnie wśliznąć, kiedy tylko będzie chciało. Jestem. Czekam.
Dziś ten dźwięk budzi nie tylko mnie, ale nade mną całą chmurę wspomnień. Tańce tu i tam, te scottishe, walczyki, na dechach nad Wisłą, w sierpniowe i wrześniowe wieczory. Światełka migoczące na wodzie. Circle w małej praskiej kawiarence. Tyle twarzy z prawdziwą radością wymalowaną jak rumieniec. Muzyka z nutą czegoś smutnego, muzyka, która dotyka głęboko, porusza wewnątrz i na zewnątrz, kołysze, elektryzuje. Tango doskonale splecione, jak niespokojne palce. Tysiące drobnych poruszeń w rytmie, niczym słowa wypowiadane jedno za drugim. Ukradkowe, kuszące spojrzenia. Tango z nieznajomym, tango ze znajomym - jakie to ma znaczenie? Ciało partnera jest uniwersalne. To rozmowa bez twarzy, dialog poruszeń, przesunięć, rozmowa, która nie potrzebuje oczywistości i dopowiedzenia. Zawsze nieskończona, pozostawiająca nas z poczuciem braku, z zaproszeniem by jeszcze raz, by znowu.
Parkiet. Jego powierzchnia staje się spodnią skórą tańca, podeszwą ruchu. Trzeba respektować jej prawa, poznać słabe punkty, umieć się na niej oprzeć, by móc przemierzać przestrzeń w doskonałej harmonii, jakby się było pędzelkiem do kaligrafii, jakby się było ręką zapisującą istotne słowa, bez błędów i skreśleń. Sprawnie, miękko, czasem z chwilowym zatrzymaniem, robiąc kropkę w tekście, a potem opowiadając dalej i dalej.
Trudno wstać, gdy chce się tańczyć. Trudno wstać, gdy wszystko to nagle ożywione dźwiękiem, tańczy mi nad głową i przypomina o sobie i daje znać, że zostawiłam za sobą coś istotnego, że zapomniałam.
Nie wiem dlaczego dziś akurat, w zimowy poranek, tak to do mnie wróciło i zaczęło się domagać kawałka miejsca w mojej pamięci? Śnieg zasypał okna w dachu, dzień z nocą tańczą w mglistych szarościach. Tylko Cergowa tak stoi i przygląda się ciężka i niezgrabna. Błyszczą na niej obsypane śniegiem świerki i jest naprawdę ładna, choć o tym nie wie. Poranne słońce zaprasza ją, ale ona nie potrafi, nie chce, tylko stoi i patrzy.
Była sobie kiedyś dziewczyna, która pięknie tańczyła. Kiedy przyszła na zabawę, wszyscy kawalerowie prosili ją o taniec. Przechodziła więc od jednego do drugiego i tańczyła, tańczyła, bez opamiętania. Pewnego dnia, przyszedł na tańce obcy mężczyzna. Poprosił dziewczynę do tańca. To było najpiękniejsze, co można sobie wyobrazić. Oboje jakby nie dotykali ziemi, jakby byli wiatrem i śniegiem, powietrzem i jesiennym liściem, jakby się unosili w powietrzu delikatnie, lekko.
Ale potem dziewczyna poszła tańczyć z kimś innym i nie chciała już tamtego. Wtedy mężczyzna zamienił ją w kamień. A potem tupnął mocno i cała drewniana buda, parkiet i tańczący ulecieli w powietrze i zamienili się w tysiące drobnych płatków śniegu migoczących i wirujących nad nieruchomym kamieniem. Mężczyzny nikt już potem nie widział.
Dziś ten dźwięk budzi nie tylko mnie, ale nade mną całą chmurę wspomnień. Tańce tu i tam, te scottishe, walczyki, na dechach nad Wisłą, w sierpniowe i wrześniowe wieczory. Światełka migoczące na wodzie. Circle w małej praskiej kawiarence. Tyle twarzy z prawdziwą radością wymalowaną jak rumieniec. Muzyka z nutą czegoś smutnego, muzyka, która dotyka głęboko, porusza wewnątrz i na zewnątrz, kołysze, elektryzuje. Tango doskonale splecione, jak niespokojne palce. Tysiące drobnych poruszeń w rytmie, niczym słowa wypowiadane jedno za drugim. Ukradkowe, kuszące spojrzenia. Tango z nieznajomym, tango ze znajomym - jakie to ma znaczenie? Ciało partnera jest uniwersalne. To rozmowa bez twarzy, dialog poruszeń, przesunięć, rozmowa, która nie potrzebuje oczywistości i dopowiedzenia. Zawsze nieskończona, pozostawiająca nas z poczuciem braku, z zaproszeniem by jeszcze raz, by znowu.
Parkiet. Jego powierzchnia staje się spodnią skórą tańca, podeszwą ruchu. Trzeba respektować jej prawa, poznać słabe punkty, umieć się na niej oprzeć, by móc przemierzać przestrzeń w doskonałej harmonii, jakby się było pędzelkiem do kaligrafii, jakby się było ręką zapisującą istotne słowa, bez błędów i skreśleń. Sprawnie, miękko, czasem z chwilowym zatrzymaniem, robiąc kropkę w tekście, a potem opowiadając dalej i dalej.
Trudno wstać, gdy chce się tańczyć. Trudno wstać, gdy wszystko to nagle ożywione dźwiękiem, tańczy mi nad głową i przypomina o sobie i daje znać, że zostawiłam za sobą coś istotnego, że zapomniałam.
Nie wiem dlaczego dziś akurat, w zimowy poranek, tak to do mnie wróciło i zaczęło się domagać kawałka miejsca w mojej pamięci? Śnieg zasypał okna w dachu, dzień z nocą tańczą w mglistych szarościach. Tylko Cergowa tak stoi i przygląda się ciężka i niezgrabna. Błyszczą na niej obsypane śniegiem świerki i jest naprawdę ładna, choć o tym nie wie. Poranne słońce zaprasza ją, ale ona nie potrafi, nie chce, tylko stoi i patrzy.
Była sobie kiedyś dziewczyna, która pięknie tańczyła. Kiedy przyszła na zabawę, wszyscy kawalerowie prosili ją o taniec. Przechodziła więc od jednego do drugiego i tańczyła, tańczyła, bez opamiętania. Pewnego dnia, przyszedł na tańce obcy mężczyzna. Poprosił dziewczynę do tańca. To było najpiękniejsze, co można sobie wyobrazić. Oboje jakby nie dotykali ziemi, jakby byli wiatrem i śniegiem, powietrzem i jesiennym liściem, jakby się unosili w powietrzu delikatnie, lekko.
Ale potem dziewczyna poszła tańczyć z kimś innym i nie chciała już tamtego. Wtedy mężczyzna zamienił ją w kamień. A potem tupnął mocno i cała drewniana buda, parkiet i tańczący ulecieli w powietrze i zamienili się w tysiące drobnych płatków śniegu migoczących i wirujących nad nieruchomym kamieniem. Mężczyzny nikt już potem nie widział.
sobota, 21 stycznia 2012
nie zawsze tak będzie
Znów przyszedł do mnie. Nocą, gdy ciemność oblała okna gęstym kremem. Czytałam do późna, ale sen podstępnie zakradał się do książkowej historii. Mylił mi słowa, dorzucał swoje trzy grosze, bzdurne, nie na temat, mieszał opowieści, dodawał nieistniejące obrazy.
Zgasiłam światło. Była może 11? Chodzę tu spać bardzo wcześnie. Noc jest nieprzenikniona, więc nic w niej po mnie. Zapadła ciemność, a ja pozwoliłam snu działać. Słyszałam tylko jak wiatr za oknem wzmaga się i szturmuje wprost na nas. Próbuje zdobyć naszą twierdzę, kopie i wali w dach i wyje wściekły z powodu swojej niemocy.
Sen powoli wspinał się po mnie. Zaczął od stóp, kołysał nogi, otulał ciepłym oddechem brzuch. Poczułam jak wślizguje się coraz wyżej pod rozgrzaną tkaninę bluzki, jak mnie pieści i próbuje zawładnąć mną w całości, domaga się uwagi, współpracy. Ciało zasypiało, ulegało mu, kawałek po kawałku, popadało w przyjemne odrętwienie. A tymczasem ja z moimi myślami byłam trochę gdzie indziej. Przyglądałam się ciału z wysokości głowy, nieobecna.
I wtedy przyszedł on. Dom. Poczułam najpierw jego zapach. Delikatnie zamknął mi oczy. Znów byłam tam. – Pomyśl, jakbyś leżała na tamtym łóżku? - szeptał. – Nad głową miałabyś wymalowany przez dziecko obraz – kolibra na zielonym liściu, dalej szafę pełną ubrań. Na ścianie Maryja z Józefem nieśliby małe zawiniątko do Egiptu. Akwarelka za szkłem, pamiętasz? Łóżka dziewczynek pod wielkim oknem. Wszystkie te jasne poranki zimą i latem. Szerokie łóżko syna. Szafa z wiecznie niedomkniętymi szufladami, z których kipią kolorowe skarpetki. Pokój za ścianą z widokiem na ogród. Stary fortepian w salonie. Okopcone drzwiczki od kominka. Znajomy zapach dymu. Chłodna powierzchnia kanapy. W gorące dni rozgrzane uda zawinięte w delikatny jedwab. Jasna skaza na oknie. Szafa z rzeźbionymi drzwiami i kuchnia ukryta za okrągłym stołem. Widoki z okien. Pamiętasz? Rząd jaśniejących brzóz w wojskowym szeregu, w porannym bladym słońcu i w tym złotym jak miód, pod wieczór, kiedy światło i cień oddalają się od siebie. Rozległy trawnik zamknięty barierą tężejących dębów, mały dziecinny domek w ogrodzie, z którego tak niedawno wyglądały twoje dzieci. Okno w kuchni, zamykające widoki w zielonej ramie, w ornamencie bluszczu.
Siadam za stołem w tamtej kuchni i nasłuchuję. A więc nadal tu jestem? Moje ślady wciąż tętnią życiem. Coś tu zostało. Po coś nie potrafię już wrócić. Trzy istotne lata w drodze do siebie i dobrzy właściciele tych kilku moich chwil. Wszystko to stało się zamkniętą, odległą galaktyką. Nigdy już tu nie wrócę. Tylko pamięć minionego będzie mnie wciąż dręczyć i zwodzić błędnymi obrazami. Pamiętam wieczór przy kominku, wczesną wiosną, w otoczeniu przyjaciół. M. jest zmęczony, głowa opada mu na piersi. Czerwone wino smakuje życiem. Pracuję wtedy w kawiarni u znajomych. Serwuję kawę. Na ścianie jest napis, który co dzień od nowa próbuję zrozumieć: „Nie zawsze tak będzie”. Jego prawda dociera do mnie bardzo mocno w tę wiosenną, dobrą noc. Patrzę na twarze przyjaciół oświetlone blaskiem ognia i przeczuwam. A dziś wiem to już na pewno. Wiem też, że i teraz jest jakieś „tak”, które przeminie i zostawi po sobie plamę tęsknoty. Nie zawsze tak będzie.
Zgasiłam światło. Była może 11? Chodzę tu spać bardzo wcześnie. Noc jest nieprzenikniona, więc nic w niej po mnie. Zapadła ciemność, a ja pozwoliłam snu działać. Słyszałam tylko jak wiatr za oknem wzmaga się i szturmuje wprost na nas. Próbuje zdobyć naszą twierdzę, kopie i wali w dach i wyje wściekły z powodu swojej niemocy.
Sen powoli wspinał się po mnie. Zaczął od stóp, kołysał nogi, otulał ciepłym oddechem brzuch. Poczułam jak wślizguje się coraz wyżej pod rozgrzaną tkaninę bluzki, jak mnie pieści i próbuje zawładnąć mną w całości, domaga się uwagi, współpracy. Ciało zasypiało, ulegało mu, kawałek po kawałku, popadało w przyjemne odrętwienie. A tymczasem ja z moimi myślami byłam trochę gdzie indziej. Przyglądałam się ciału z wysokości głowy, nieobecna.
I wtedy przyszedł on. Dom. Poczułam najpierw jego zapach. Delikatnie zamknął mi oczy. Znów byłam tam. – Pomyśl, jakbyś leżała na tamtym łóżku? - szeptał. – Nad głową miałabyś wymalowany przez dziecko obraz – kolibra na zielonym liściu, dalej szafę pełną ubrań. Na ścianie Maryja z Józefem nieśliby małe zawiniątko do Egiptu. Akwarelka za szkłem, pamiętasz? Łóżka dziewczynek pod wielkim oknem. Wszystkie te jasne poranki zimą i latem. Szerokie łóżko syna. Szafa z wiecznie niedomkniętymi szufladami, z których kipią kolorowe skarpetki. Pokój za ścianą z widokiem na ogród. Stary fortepian w salonie. Okopcone drzwiczki od kominka. Znajomy zapach dymu. Chłodna powierzchnia kanapy. W gorące dni rozgrzane uda zawinięte w delikatny jedwab. Jasna skaza na oknie. Szafa z rzeźbionymi drzwiami i kuchnia ukryta za okrągłym stołem. Widoki z okien. Pamiętasz? Rząd jaśniejących brzóz w wojskowym szeregu, w porannym bladym słońcu i w tym złotym jak miód, pod wieczór, kiedy światło i cień oddalają się od siebie. Rozległy trawnik zamknięty barierą tężejących dębów, mały dziecinny domek w ogrodzie, z którego tak niedawno wyglądały twoje dzieci. Okno w kuchni, zamykające widoki w zielonej ramie, w ornamencie bluszczu.
Siadam za stołem w tamtej kuchni i nasłuchuję. A więc nadal tu jestem? Moje ślady wciąż tętnią życiem. Coś tu zostało. Po coś nie potrafię już wrócić. Trzy istotne lata w drodze do siebie i dobrzy właściciele tych kilku moich chwil. Wszystko to stało się zamkniętą, odległą galaktyką. Nigdy już tu nie wrócę. Tylko pamięć minionego będzie mnie wciąż dręczyć i zwodzić błędnymi obrazami. Pamiętam wieczór przy kominku, wczesną wiosną, w otoczeniu przyjaciół. M. jest zmęczony, głowa opada mu na piersi. Czerwone wino smakuje życiem. Pracuję wtedy w kawiarni u znajomych. Serwuję kawę. Na ścianie jest napis, który co dzień od nowa próbuję zrozumieć: „Nie zawsze tak będzie”. Jego prawda dociera do mnie bardzo mocno w tę wiosenną, dobrą noc. Patrzę na twarze przyjaciół oświetlone blaskiem ognia i przeczuwam. A dziś wiem to już na pewno. Wiem też, że i teraz jest jakieś „tak”, które przeminie i zostawi po sobie plamę tęsknoty. Nie zawsze tak będzie.
czwartek, 19 stycznia 2012
złoty kluczyk
Była sobie kiedyś dziewczynka, która miała w sercu puste miejsce. Lubiła, podobnie jak w schowku, czy szafce, trzymać w swoim sercu różne najpotrzebniejsze przedmioty. Szklane paciorki, ładne guziki, kolorowe nitki, najładniej piszące ołówki i małą laleczkę, szmaciankę, którą dostała przed laty od swojej matki. Serce zamykane było na złoty kluczyk, który dziewczynka nosiła zawsze na szyi, zawieszony na złotym łańcuszku. W wolnych chwilach, kiedy była sama, otwierała kluczykiem serce i wyciągała swoje skarby. Oglądała świat przez szklane paciorki, plątała nitki w wymyślne bransoletki, tuliła laleczkę. Przypominało to trochę przegląd wojsk, jaki co dzień zobowiązany jest czynić odpowiedzialny generał. A po przejrzeniu, czy na pewno wszystko jest w najlepszym porządku, dziewczynka odkładała cenne przedmioty na swoje miejsce i znów przekręcała kluczyk w maleńkim zamku. Pewnego letniego dnia wybrała się, jak zwykle, na spacer. W pobliżu domu płynął strumień, wartki i chłodny. Lubiła siadywać w cieniu drzewa i moczyć nogi w orzeźwiającej wodzie. Tak zrobiła i tym razem.
- Ach jak przyjemnie jest siedzieć na zielonej trawie w cieniu troskliwej wierzby, jak dobrze jest moczyć nogi w zimnej wodzie i niczym się nie przejmować.
Słońce błyskało spomiędzy liści, woda szumiała monotonnie. Dziewczynka w końcu położyła się na miękkiej trawie i zasnęła. Obudził ją chłodny powiew. Słońce powoli zbliżało się do horyzontu. Nadchodził wieczór. Przestraszona, że tak długo zabawiła nad rzeką, dziewczynka poderwała się z ziemi, i wtedy stało się coś nieprzewidzianego. Jedna z pochylonych gałęzi wierzby zaplątała się w łańcuszek na jej szyi. Ogniwa pękły, łańcuszek osunął się na ziemię, a kluczyk odskoczył wprost w wartki nurt strumienia. Na próżno dziewczyna rozglądała się za nim. Brodziła w wodzie i szukała, to tu, to tam. Co i raz zdawało jej się, że widzi błyszczący przedmiot, ale raz był to srebrzysty brzuch niewielkiej rybki, innym znów razem jasny kamień na dnie, zwodziły ją też promienie słońca migoczące złociście na powierzchni wody.
Wróciła do domu smutna. Wciąż tylko myślała o zamkniętych wewnątrz serca ukochanych przedmiotach. Ludzie pytali, czemu jest taka smutna. Opowiadała im więc, że zgubiła kluczyk do swego serca, w którym pozostały drogocenne przedmioty. – Ale jakie to przedmioty? - pytali z troską ludzie. – No, paciorki, sznurki, kredki – odpowiadała.
Phi, też mi coś – słyszała na to – to ma być cenne? Szkoda twojego czasu, zapomnij i zajmij się czymś ważniejszym. – radzili.
Ale nie potrafiła. Wciąż badała oczami wyobraźni to wewnętrzne miejsce, otwierała zamek i odnajdywała upragnione rzeczy. Pamięć pozwalała jej bawić się nimi, oglądać je, niemal dotykać.
ZAKOŃCZENIE A
Czas mijał. Dziewczynka stała się piękną panną, a potem dorosłą kobietą. Była już duża i silna, a jednak wciąż myślami tkwiła tam, gdzie za zamkniętymi drzwiczkami pozostały uwięzione przedmioty. Zupełnie, jakby wzywały ją, wołały pomocy, prosiły o wolność.
Któregoś dnia dziewczyna z całej siły rozbiła zamek w sercu i otworzyła drzwiczki. Uwolnione bibeloty, jak wielobarwne motyle, wyfrunęły z niej w jednej chwili. Zamigotały wesoło i rozpłynęły się w powietrzu. A ona pomachała im na pożegnanie.
ZAKOŃCZENIE B
Czas mijał i zacierał ślady w pamięci. Dziewczynka powoli stała się piękną panną, a potem kobietą. Całkiem zapomniała o przygodzie z sercem i ukrytych w nim bibelotach. Aż pewnego dnia na parapecie jej okna usiadł gołąb i zagruchał głośno. Dziewczyna spojrzała i zobaczyła, że w dziobie ptaka lśni mały, złoty przedmiot. Wyciągnęła rękę i delikatnie wyjęła z ptasiego dzioba mały kluczyk. I wtedy zdarzyło się coś niezwykłego. Gołąb przemienił się w młodzieńca, który skłonił się przed dziewczyną i poprosił ją o rękę.
Dygnęła mu się grzecznie, ale to, co ją naprawdę zajmowało, to była zawartość schowka w sercu. Otworzyła drzwiczki i jęła wyciągać ukochane przedmioty. Ach, były tu wszystkie, tak, jak je zostawiła przed laty. Piękne, delikatne, opowiadały o beztroskich chwilach nad chłodnym strumieniem, o słońcu i zabawie. Królewicz próbował towarzyszyć dziewczynie, ale niestety, nawet go nie zauważała, taka była zajęta. Wycofał się więc biedak. Ukłonił na pożegnanie i odszedł na zawsze. A co było dalej z dziewczyną? Tego nikt nie wie.
- Ach jak przyjemnie jest siedzieć na zielonej trawie w cieniu troskliwej wierzby, jak dobrze jest moczyć nogi w zimnej wodzie i niczym się nie przejmować.
Słońce błyskało spomiędzy liści, woda szumiała monotonnie. Dziewczynka w końcu położyła się na miękkiej trawie i zasnęła. Obudził ją chłodny powiew. Słońce powoli zbliżało się do horyzontu. Nadchodził wieczór. Przestraszona, że tak długo zabawiła nad rzeką, dziewczynka poderwała się z ziemi, i wtedy stało się coś nieprzewidzianego. Jedna z pochylonych gałęzi wierzby zaplątała się w łańcuszek na jej szyi. Ogniwa pękły, łańcuszek osunął się na ziemię, a kluczyk odskoczył wprost w wartki nurt strumienia. Na próżno dziewczyna rozglądała się za nim. Brodziła w wodzie i szukała, to tu, to tam. Co i raz zdawało jej się, że widzi błyszczący przedmiot, ale raz był to srebrzysty brzuch niewielkiej rybki, innym znów razem jasny kamień na dnie, zwodziły ją też promienie słońca migoczące złociście na powierzchni wody.
Wróciła do domu smutna. Wciąż tylko myślała o zamkniętych wewnątrz serca ukochanych przedmiotach. Ludzie pytali, czemu jest taka smutna. Opowiadała im więc, że zgubiła kluczyk do swego serca, w którym pozostały drogocenne przedmioty. – Ale jakie to przedmioty? - pytali z troską ludzie. – No, paciorki, sznurki, kredki – odpowiadała.
Phi, też mi coś – słyszała na to – to ma być cenne? Szkoda twojego czasu, zapomnij i zajmij się czymś ważniejszym. – radzili.
Ale nie potrafiła. Wciąż badała oczami wyobraźni to wewnętrzne miejsce, otwierała zamek i odnajdywała upragnione rzeczy. Pamięć pozwalała jej bawić się nimi, oglądać je, niemal dotykać.
ZAKOŃCZENIE A
Czas mijał. Dziewczynka stała się piękną panną, a potem dorosłą kobietą. Była już duża i silna, a jednak wciąż myślami tkwiła tam, gdzie za zamkniętymi drzwiczkami pozostały uwięzione przedmioty. Zupełnie, jakby wzywały ją, wołały pomocy, prosiły o wolność.
Któregoś dnia dziewczyna z całej siły rozbiła zamek w sercu i otworzyła drzwiczki. Uwolnione bibeloty, jak wielobarwne motyle, wyfrunęły z niej w jednej chwili. Zamigotały wesoło i rozpłynęły się w powietrzu. A ona pomachała im na pożegnanie.
ZAKOŃCZENIE B
Czas mijał i zacierał ślady w pamięci. Dziewczynka powoli stała się piękną panną, a potem kobietą. Całkiem zapomniała o przygodzie z sercem i ukrytych w nim bibelotach. Aż pewnego dnia na parapecie jej okna usiadł gołąb i zagruchał głośno. Dziewczyna spojrzała i zobaczyła, że w dziobie ptaka lśni mały, złoty przedmiot. Wyciągnęła rękę i delikatnie wyjęła z ptasiego dzioba mały kluczyk. I wtedy zdarzyło się coś niezwykłego. Gołąb przemienił się w młodzieńca, który skłonił się przed dziewczyną i poprosił ją o rękę.
Dygnęła mu się grzecznie, ale to, co ją naprawdę zajmowało, to była zawartość schowka w sercu. Otworzyła drzwiczki i jęła wyciągać ukochane przedmioty. Ach, były tu wszystkie, tak, jak je zostawiła przed laty. Piękne, delikatne, opowiadały o beztroskich chwilach nad chłodnym strumieniem, o słońcu i zabawie. Królewicz próbował towarzyszyć dziewczynie, ale niestety, nawet go nie zauważała, taka była zajęta. Wycofał się więc biedak. Ukłonił na pożegnanie i odszedł na zawsze. A co było dalej z dziewczyną? Tego nikt nie wie.
środa, 18 stycznia 2012
pauza
Czasem trudno mi sklecić zdanie. Każde słowo nastręcza wiele problemów. Zadaje pytania, a ja nie potrafię na nie odpowiedzieć. Więc milczę.
Nie klei mi się rozmowa.
Słowo do słowa.
Cisza z ciszą bardziej
Albo z niczym jakieś nic,
pauzy tylko wypuszczam z siebie
jak niewypełnione dymki,
jedna za drugą
i tyle mogę
i ani słowa więcej.
Czasem jestem jedynie skorupą. Pusto w środku. Nie szukajcie mnie tu, gdzie jestem. Zapadłam się, rozpadłam w nic. O poranku sprawdzam kalendarz. Zaznaczam kolejny upuszczony na podłogę dzień, przesuwam się dalej pchana siłą rozpędu. Robię, wykonuję, działam, a potem padam i znikam na dobre. I tak jest. I to jest bycie. A ono było dobre, tak widział Bóg.
Zima mnie przysypała, zatkała mi usta, wypełniła zimną watą. Tkwię bez ruchu, zamknięta w samej sobie. Białe przed oczami w ilości niepoliczalnej. Wiele oczu, wywalonych białek.
Wieść o spotkaniu z ludźmi budzi lęk. Trzeba mówić, a to takie trudne. Trzeba patrzeć, fiksować wzrok na czyjejś twarzy, to taki wysiłek. Nie dam rady, nie teraz.
Na taśmociągu moim codziennym wjeżdżam w machinę, która mnie co dzień ostemplowuje kolejną datą, zostawia mi to na twarzy, nie zmywalne paski, kody kreskowe. Po tym mnie kiedyś rozpoznają. Za pomocą czytnika dowiedzą się, że ja to ja, mimo twarzy co się zamieni w sieć linii, co już będzie jedynie pasmem kresek. Codzienność przesuwa się, jak mechaniczna taśma, nie muszę jej dźwigać, nie muszę się starać, odczuwać zbyt wiele, zanadto uczestniczyć. Wystarczy, że widać mnie tam, gdzieś w jakimś zaplanowanym mechanicznym ruchu. To znaczy, że chyba jestem. Bez okularów źle widać. Widać mnie, czy nie? W tym śniegu, w zaspach, całą napełnioną mrozem? Całą wypchaną?
Kiedy mija dzień, z rozkoszą, wcześniej jeszcze niż dzieci, zapadam w sen, jak w głęboki śnieg. Nie wołam pomocy. Poddaje się.
Nie klei mi się rozmowa.
Słowo do słowa.
Cisza z ciszą bardziej
Albo z niczym jakieś nic,
pauzy tylko wypuszczam z siebie
jak niewypełnione dymki,
jedna za drugą
i tyle mogę
i ani słowa więcej.
Czasem jestem jedynie skorupą. Pusto w środku. Nie szukajcie mnie tu, gdzie jestem. Zapadłam się, rozpadłam w nic. O poranku sprawdzam kalendarz. Zaznaczam kolejny upuszczony na podłogę dzień, przesuwam się dalej pchana siłą rozpędu. Robię, wykonuję, działam, a potem padam i znikam na dobre. I tak jest. I to jest bycie. A ono było dobre, tak widział Bóg.
Zima mnie przysypała, zatkała mi usta, wypełniła zimną watą. Tkwię bez ruchu, zamknięta w samej sobie. Białe przed oczami w ilości niepoliczalnej. Wiele oczu, wywalonych białek.
Wieść o spotkaniu z ludźmi budzi lęk. Trzeba mówić, a to takie trudne. Trzeba patrzeć, fiksować wzrok na czyjejś twarzy, to taki wysiłek. Nie dam rady, nie teraz.
Na taśmociągu moim codziennym wjeżdżam w machinę, która mnie co dzień ostemplowuje kolejną datą, zostawia mi to na twarzy, nie zmywalne paski, kody kreskowe. Po tym mnie kiedyś rozpoznają. Za pomocą czytnika dowiedzą się, że ja to ja, mimo twarzy co się zamieni w sieć linii, co już będzie jedynie pasmem kresek. Codzienność przesuwa się, jak mechaniczna taśma, nie muszę jej dźwigać, nie muszę się starać, odczuwać zbyt wiele, zanadto uczestniczyć. Wystarczy, że widać mnie tam, gdzieś w jakimś zaplanowanym mechanicznym ruchu. To znaczy, że chyba jestem. Bez okularów źle widać. Widać mnie, czy nie? W tym śniegu, w zaspach, całą napełnioną mrozem? Całą wypchaną?
Kiedy mija dzień, z rozkoszą, wcześniej jeszcze niż dzieci, zapadam w sen, jak w głęboki śnieg. Nie wołam pomocy. Poddaje się.
poniedziałek, 16 stycznia 2012
kolędowanie
Zasypało. Dzieciaki biegają po dworze jak wściekłe. Śnieg doprowadza je do obłędu. W euforii, rozedrgane, kolorowe plamy, drążą w zaspach długie tunele. Znikają w nich, a potem wydostają się na powierzchnię i znowu. To szaleństwo nie ma końca. Chciałyby zakopać się i zostać tak w białym świecie, który nam, dużym i zmarzniętym, z krążeniem w odwrocie, zdaje się zimny i nieprzyjazny. Dzieci są gorące. Kiedy wracają do domu, po wielu godzinach, ich czerwone buzie są mokre od potu. Włosy sterczą wilgotne i posklejane. Przypominają teraz małe futrzaste zwierzęta zabrane z lasu, wyrwane ze swojego naturalnego środowiska, nieokrzesane i z tym swoim nadmiarem siły, energii.
Wieczorem wychodzą ci nieco starsi, ci co już nie potrafią się cieszyć tak jawnie i po prostu. Biorą latarki czołówki i udając poważną ekspedycję, albo edukacyjny spacer, znikają, by podobnie jak młodsi, a jednak pod osłoną nocy, z lubością zanurzyć się w zimnej bieli. Wrócą już tak samo mokrzy i szczęśliwi.
Pamiętam wieczór na Ursynowie. Ja i kilkoro znajomych, wszyscy około dziesięcioletni. Piękni dziesięcioletni. Naprawdę. Zjeżdżaliśmy z górki pod blokiem na plastikowych nartach. Nie wiedzieliśmy, że narty mogą mieć wiązania, potrzebować specjalistycznych butów i że w ogóle narciarstwo to sport kosztowny i snobistyczny. Przecież wystarczyły proste kawałki plastiku, dwa kije i już. Niektórzy z nas widzieli nawet narciarski wyciąg, gdzieś w Zakopanym podczas rodzinnych ferii. Ale po co wyciąg? My radziliśmy sobie doskonale bez niego. Zresztą, wspinanie się pod górę było równie przyjemne jak zjeżdżanie. Można było udawać, że utknęło się pośrodku stoku i wołać o pomoc czekając aż wysunie się ku nam pomocna ręka. Albo zsunąć się tyłem, wpaść na kogoś przy tym i wykonać kilka koziołków wspólnie, a na koniec wylądować na śniegu w poczuciu jakiegoś totalnego szczęścia. Pamiętam jeden taki wieczór. Sturlaliśmy się wszyscy na dół i zalegliśmy na śniegu machając w górze lekkimi nartkami. Nad nami rozciągało się rozgwieżdżone niebo. Wyobrażaliśmy sobie, że wędrujemy po niebie, zwiedzamy gwiazdy i galaktyki w naszych plastikowych, wypiętych w górę, nartach. Snuliśmy przy tym niestworzone opowieści. Było nam ciepło i dobrze i zdawało się, że ta chwila w śniegu nie skończy się nigdy. Że będziemy tak iść w życiu zawsze w stronę rozgwieżdżonego nieba. Spełnieni, bo byliśmy przecież w swoim żywiole.
W tym roku, wieczorem po Wigilii, ktoś zapukał do drzwi. To S. i jej mama. Takie niezobowiązujące kolędowanie postanowiły zrobić i wpadły podzielić się opłatkiem. Zaśpiewaliśmy coś razem, żeby stało się zadość tradycji, a potem pojawił się pomysł odwiedzenia jeszcze jednych sąsiadów. W przydeptanych kapciach, z opłatkiem w garści, pobiegliśmy kilka pięter w dół. I kiedy i tam zaśpiewaliśmy kolędę i usiedliśmy przy stole, uświadomiłam sobie, że jesteśmy tu teraz w tym samym składzie, co tamtego wieczora. Już bez naszych plastikowych nart, bez kolorowych kombinezonów i ciepłych czapek z pomponami. Niemniej i teraz jest zupełnie tak, jakbyśmy siedzieli pod rozgwieżdżonym niebem, wciąż w tej samej drodze. Po latach, a jednak ciągle tam. Każdy z nas już z czasem przyklejonym do twarzy, już inny, u rodziców tylko na chwilkę, albo z pragnieniem uwolnienia, już na innych zasadach. Nie znamy się, widujemy z rzadka, raz do roku i chyba nie łączy nas wiele, a jednak coś z tego pozostało. Nie może być przypadkiem to spotkanie. Nie może być pozbawione znaczenia. Twarze z maską czasu, brzuchy, kształty już inne i lekkość poruszania i to krążenie w odwodzie, wiadomo. Już nie zanurzymy się w śniegu, już nie pojeździmy razem na prostych nartach i nie sturlamy się na siebie tak bezkarnie. I w zasadzie teraz to właśnie mogłoby nas łączyć. Ta niemoc, to przemienianie się w czasie.
Patrzyłam na nich, ale nie śmiałam spytać, czy czują to, co ja. Czy przypadkiem jakiś kawałek nas samych nie został tam, na tym śniegu i nie czeka na nas, by powędrować dalej po zaśnieżonym zimowym niebie?
Wieczorem wychodzą ci nieco starsi, ci co już nie potrafią się cieszyć tak jawnie i po prostu. Biorą latarki czołówki i udając poważną ekspedycję, albo edukacyjny spacer, znikają, by podobnie jak młodsi, a jednak pod osłoną nocy, z lubością zanurzyć się w zimnej bieli. Wrócą już tak samo mokrzy i szczęśliwi.
Pamiętam wieczór na Ursynowie. Ja i kilkoro znajomych, wszyscy około dziesięcioletni. Piękni dziesięcioletni. Naprawdę. Zjeżdżaliśmy z górki pod blokiem na plastikowych nartach. Nie wiedzieliśmy, że narty mogą mieć wiązania, potrzebować specjalistycznych butów i że w ogóle narciarstwo to sport kosztowny i snobistyczny. Przecież wystarczyły proste kawałki plastiku, dwa kije i już. Niektórzy z nas widzieli nawet narciarski wyciąg, gdzieś w Zakopanym podczas rodzinnych ferii. Ale po co wyciąg? My radziliśmy sobie doskonale bez niego. Zresztą, wspinanie się pod górę było równie przyjemne jak zjeżdżanie. Można było udawać, że utknęło się pośrodku stoku i wołać o pomoc czekając aż wysunie się ku nam pomocna ręka. Albo zsunąć się tyłem, wpaść na kogoś przy tym i wykonać kilka koziołków wspólnie, a na koniec wylądować na śniegu w poczuciu jakiegoś totalnego szczęścia. Pamiętam jeden taki wieczór. Sturlaliśmy się wszyscy na dół i zalegliśmy na śniegu machając w górze lekkimi nartkami. Nad nami rozciągało się rozgwieżdżone niebo. Wyobrażaliśmy sobie, że wędrujemy po niebie, zwiedzamy gwiazdy i galaktyki w naszych plastikowych, wypiętych w górę, nartach. Snuliśmy przy tym niestworzone opowieści. Było nam ciepło i dobrze i zdawało się, że ta chwila w śniegu nie skończy się nigdy. Że będziemy tak iść w życiu zawsze w stronę rozgwieżdżonego nieba. Spełnieni, bo byliśmy przecież w swoim żywiole.
W tym roku, wieczorem po Wigilii, ktoś zapukał do drzwi. To S. i jej mama. Takie niezobowiązujące kolędowanie postanowiły zrobić i wpadły podzielić się opłatkiem. Zaśpiewaliśmy coś razem, żeby stało się zadość tradycji, a potem pojawił się pomysł odwiedzenia jeszcze jednych sąsiadów. W przydeptanych kapciach, z opłatkiem w garści, pobiegliśmy kilka pięter w dół. I kiedy i tam zaśpiewaliśmy kolędę i usiedliśmy przy stole, uświadomiłam sobie, że jesteśmy tu teraz w tym samym składzie, co tamtego wieczora. Już bez naszych plastikowych nart, bez kolorowych kombinezonów i ciepłych czapek z pomponami. Niemniej i teraz jest zupełnie tak, jakbyśmy siedzieli pod rozgwieżdżonym niebem, wciąż w tej samej drodze. Po latach, a jednak ciągle tam. Każdy z nas już z czasem przyklejonym do twarzy, już inny, u rodziców tylko na chwilkę, albo z pragnieniem uwolnienia, już na innych zasadach. Nie znamy się, widujemy z rzadka, raz do roku i chyba nie łączy nas wiele, a jednak coś z tego pozostało. Nie może być przypadkiem to spotkanie. Nie może być pozbawione znaczenia. Twarze z maską czasu, brzuchy, kształty już inne i lekkość poruszania i to krążenie w odwodzie, wiadomo. Już nie zanurzymy się w śniegu, już nie pojeździmy razem na prostych nartach i nie sturlamy się na siebie tak bezkarnie. I w zasadzie teraz to właśnie mogłoby nas łączyć. Ta niemoc, to przemienianie się w czasie.
Patrzyłam na nich, ale nie śmiałam spytać, czy czują to, co ja. Czy przypadkiem jakiś kawałek nas samych nie został tam, na tym śniegu i nie czeka na nas, by powędrować dalej po zaśnieżonym zimowym niebie?
piątek, 13 stycznia 2012
Przypadek
Mój syn przewraca się z boku na bok. Przy okazji trąca wiszący nad nim dzwonek wiatrowy. W ciemności brzmi srebrzysty zaśpiew.
Budzę się.
Szósta rano. Trudno. Leżę po ciemku i przypominam sobie, jak zaledwie kilka godzin temu dotarłam tu znowu. Wróciłam. Dom zawiany śniegiem i otulony nocą wydawał się zjawą jedynie. A teraz zaczynam w niego wierzyć. Tak, udało się, jestem na miejscu.
Podróż trwała wiele godzin. Śnieg sypał prosto w okna. Zadymka. Nawierzchnia pokryta warstwą lodu nie dawała oparcia. Co zakręt mijaliśmy na poboczu tiry bezsilne wobec pogody, przewieszone przez barierkę, bezradne, jak ciężkie owady. Przeprawiliśmy się przez górę, choć samochód odmawiał współpracy. Koła kręciły się nerwowo, a licznik zdawał się mówić: no co, jadę już 50 na godzinę, czego ode mnie chcesz? W końcu trzeba było pchać, inaczej zostalibyśmy w tym śniegu, w tej zimie, chyba do wiosny.
Leżę w ciszy. Słyszę, jak wiatr próbuje wziąć nas szturmem i gwiżdże raz po raz w dachu, wściekły. Myszy poszły spać, dzieci kończą rozpoczęte niedawno sny. Za każdym razem, kiedy powracam, czuję dziwną mieszaninę uczuć. Ulgę i żal jednocześnie. Ulgę, bo jestem, bo mogę odpocząć i nie muszę spieszyć się dalej. I żal. Bo oto kończy się jakaś bajka. Tak, każda podróż to krótka opowieść. Snuję ją po swojemu. Mam swoich bohaterów i swoje pomysły na sploty akcji. Dzieją się też rzeczy nie przewidziane, przypadek opowiada te historie na równi ze mną. Tworzymy doskonały duet próbując się nawzajem zaskoczyć. Tak więc podróż tworzy ramy dla przypadku. Przypadek zaś uwalnia podróż z konieczności. Bezpieczne środowisko dla doświadczania nieznanego i zarazem trochę niepewności w doskonale opisanym świecie. Tak, to lubię. Rozmowa z przypadkiem może zaskoczyć, choć do pewnego momentu wszystko wydaje się odbywać na moich warunkach. Gdyby wczoraj samochód poślizgnął się i stoczył w dół, kiedy jechaliśmy serpentynami, albo nie mógł wyhamować przed nadjeżdżającą ciężarówką, punkty byłyby po stronie przypadku i zabawa skończyłaby się moją przegraną. A tak możemy opowiadać dalej. Teraz, w domu, to ja mam przewagę nad nim. Przypadek wycofuje się, kurczy. Nie czuje się tu dobrze. Gra nakazuje jednak wzajemność. Znam zasady. Dlatego nim minie miesiąc wyjadę znowu. Teraz ja dam mu fory. I znów w napięciu zaczniemy opowiadać razem.
Kiedy dzisiejszego ranka dzwonek wygrywał swoje natrętne pieśni, mogłam odwrócić się na drugi bok i spać dalej. A jednak w tych dźwiękach słyszę jego głos. Woła mnie, a ja powinnam odpowiedzieć. Wstaję i schodzę na dół. I wtedy za oknem zastaję rodzący się wschód słońca. Świat w akwamarynowym sosie. To prezent, specjalnie dla mnie. A więc musi tu gdzieś być. Zza szyby domu wyglądam teraz jego śladów. Ale śnieg jest doskonale gładki, nienaruszony. Wiem, że nie da mi to spokoju i te tygodnie w domu staną się tygodniami oczekiwania. Siadam i skreślam te przypadkowe słowa, bo wiem, że on na pewno je przeczyta. I, podobnie jak mi, łatwiej mu będzie czekać.
Budzę się.
Szósta rano. Trudno. Leżę po ciemku i przypominam sobie, jak zaledwie kilka godzin temu dotarłam tu znowu. Wróciłam. Dom zawiany śniegiem i otulony nocą wydawał się zjawą jedynie. A teraz zaczynam w niego wierzyć. Tak, udało się, jestem na miejscu.
Podróż trwała wiele godzin. Śnieg sypał prosto w okna. Zadymka. Nawierzchnia pokryta warstwą lodu nie dawała oparcia. Co zakręt mijaliśmy na poboczu tiry bezsilne wobec pogody, przewieszone przez barierkę, bezradne, jak ciężkie owady. Przeprawiliśmy się przez górę, choć samochód odmawiał współpracy. Koła kręciły się nerwowo, a licznik zdawał się mówić: no co, jadę już 50 na godzinę, czego ode mnie chcesz? W końcu trzeba było pchać, inaczej zostalibyśmy w tym śniegu, w tej zimie, chyba do wiosny.
Leżę w ciszy. Słyszę, jak wiatr próbuje wziąć nas szturmem i gwiżdże raz po raz w dachu, wściekły. Myszy poszły spać, dzieci kończą rozpoczęte niedawno sny. Za każdym razem, kiedy powracam, czuję dziwną mieszaninę uczuć. Ulgę i żal jednocześnie. Ulgę, bo jestem, bo mogę odpocząć i nie muszę spieszyć się dalej. I żal. Bo oto kończy się jakaś bajka. Tak, każda podróż to krótka opowieść. Snuję ją po swojemu. Mam swoich bohaterów i swoje pomysły na sploty akcji. Dzieją się też rzeczy nie przewidziane, przypadek opowiada te historie na równi ze mną. Tworzymy doskonały duet próbując się nawzajem zaskoczyć. Tak więc podróż tworzy ramy dla przypadku. Przypadek zaś uwalnia podróż z konieczności. Bezpieczne środowisko dla doświadczania nieznanego i zarazem trochę niepewności w doskonale opisanym świecie. Tak, to lubię. Rozmowa z przypadkiem może zaskoczyć, choć do pewnego momentu wszystko wydaje się odbywać na moich warunkach. Gdyby wczoraj samochód poślizgnął się i stoczył w dół, kiedy jechaliśmy serpentynami, albo nie mógł wyhamować przed nadjeżdżającą ciężarówką, punkty byłyby po stronie przypadku i zabawa skończyłaby się moją przegraną. A tak możemy opowiadać dalej. Teraz, w domu, to ja mam przewagę nad nim. Przypadek wycofuje się, kurczy. Nie czuje się tu dobrze. Gra nakazuje jednak wzajemność. Znam zasady. Dlatego nim minie miesiąc wyjadę znowu. Teraz ja dam mu fory. I znów w napięciu zaczniemy opowiadać razem.
Kiedy dzisiejszego ranka dzwonek wygrywał swoje natrętne pieśni, mogłam odwrócić się na drugi bok i spać dalej. A jednak w tych dźwiękach słyszę jego głos. Woła mnie, a ja powinnam odpowiedzieć. Wstaję i schodzę na dół. I wtedy za oknem zastaję rodzący się wschód słońca. Świat w akwamarynowym sosie. To prezent, specjalnie dla mnie. A więc musi tu gdzieś być. Zza szyby domu wyglądam teraz jego śladów. Ale śnieg jest doskonale gładki, nienaruszony. Wiem, że nie da mi to spokoju i te tygodnie w domu staną się tygodniami oczekiwania. Siadam i skreślam te przypadkowe słowa, bo wiem, że on na pewno je przeczyta. I, podobnie jak mi, łatwiej mu będzie czekać.
czwartek, 12 stycznia 2012
w starej szkole
Pobudka w nieswoim łóżku. To standard. Tyle, że do tego nieswojego codziennego zdążyłam już przywyknąć A teraz, w nowym miejscu, w nowym łóżku, świadomość oderwania i wykorzenienia staje się jeszcze mocniejsza, jeszcze bardziej prawdziwa i trudna.
Nocujemy w starej szkole. Na fasadzie wyryto datę 1911. Okna są wysokie, oprawione rytmicznym, ceglanym wzorem. Ładne, staranne i mieszczańskie na wskroś miejsce w środku beskidzkiej wioski. Tak pewnie musiało być zawsze. Nauczyciel był inny od reszty. Mieszkał, żył, nawet wyrażał się inaczej. Pośród drewnianych chatek, stanowił taki właśnie monumentalny, trochę romantyczny, a trochę surowy, ceglany gmach.
Wieczorem wędruję wysokimi korytarzami w stronę jadalni. Meble są tu ciężkie, a lustra zwielokrotniają przestrzeń. W ciszy szukam śladów starego dzwonka w ręku szkolnego stróża. Małe, srebrne drobiny zabłąkane w milczeniu. Linijka stuka niecierpliwie o drewniany pulpit. Stary nauczyciel, o twarzy okolonej siwą brodą, przypomina dzieciom samego boga. Bywa dobry i troskliwy, ale zdarza mu się surowe spojrzenie, gest, albo słowo. I tak dużo wie. Kiedy opowiada, dzieciakom otwierają się buzie. Nie może być, że świat jest aż tak bardzo różny od tego tu. Nie może być.
W potężnych salach dzieci są małe i prawie niewidoczne. Drobinki koloru, gałgankowe laleczki. Zmarznięte zimą, latem pachnące sianem i chlebem. Po lekcjach wybiegają jak kolorowe piłki, na drogę, a potem wędrują grupkami dźwigając pod pachą książki. Niektóre mieszkają zbyt daleko. Ojcowie przyjeżdżają po nie saniami lub wozem. Tak sobie to wyobrażam siedząc w jadalni, nad parującą herbatą. Wszyscy już śpią, a dom zdaje się czuwać. Jest napięty jak struna, zawsze gotowy, podobnie jak nauczyciel. Wyprostowany i uładzony. Nie może dać plamy.
Niewiele się zmieniło w beskidzkiej wiosce. Jest oczywiście sklep, jeździ autobus, wszyscy mają telewizor i wydaje się, że wszystko już wiedzą. A jednak, kiedy wędruję w górę nad Krzyżówkami mija mnie zaprzęg. Koń z trudem ciągnie sanie pod górę, rży i protestuje bijąc kopytami o śnieg. Na saniach jedzie mężczyzna o wymiętej, obojętnej twarzy. Pali. A dym mieszka się z parą unoszącą się nad końskim zadem. Mijają mnie. Dopiero teraz widzę, że do sań przyczepione są zwykłe dziecięce sanki, a na nich siedzi chłopaczek, może dziesięcioletni. Trzyma przed sobą wypchany tornister. Chłopiec ze starej szkoły – myślę, z tamtej szkoły, z tamtego czasu.
Wędrujemy dalej. Droga pnie się stromo pod górę. Jakieś pięć kilometrów od wsi znajdujemy przysiółek. Kilka drewnianych domków na nieskalanej bieli, na otwartej polanie pośród gór. To tu prowadzą ślady sań. Do nieba jest blisko, wystarczy wyciągnąć rękę. Chmury kłębią się dziś nisko. Zaglądam do starej szopy. W okno pocięte pajęczynami. Wewnątrz w pracowni stolarza widzę porzucone narzędzia. Ale to nie wszystko. Są tam też ciemne zimowe poranki, chłód, wyczuwam zapach konia i kanapki z kiełbasą, chłód wody ze studni.
Stary nauczyciel wie o wszystkim. Zna swoich uczniów dobrze. Odwiedza ich nawet na końcu świata. Zanim zapuka do drzwi, zagląda przez okno. Czuje, jak pulsuje życie tak różne od tego, które sam zna.
Nocujemy w starej szkole. Na fasadzie wyryto datę 1911. Okna są wysokie, oprawione rytmicznym, ceglanym wzorem. Ładne, staranne i mieszczańskie na wskroś miejsce w środku beskidzkiej wioski. Tak pewnie musiało być zawsze. Nauczyciel był inny od reszty. Mieszkał, żył, nawet wyrażał się inaczej. Pośród drewnianych chatek, stanowił taki właśnie monumentalny, trochę romantyczny, a trochę surowy, ceglany gmach.
Wieczorem wędruję wysokimi korytarzami w stronę jadalni. Meble są tu ciężkie, a lustra zwielokrotniają przestrzeń. W ciszy szukam śladów starego dzwonka w ręku szkolnego stróża. Małe, srebrne drobiny zabłąkane w milczeniu. Linijka stuka niecierpliwie o drewniany pulpit. Stary nauczyciel, o twarzy okolonej siwą brodą, przypomina dzieciom samego boga. Bywa dobry i troskliwy, ale zdarza mu się surowe spojrzenie, gest, albo słowo. I tak dużo wie. Kiedy opowiada, dzieciakom otwierają się buzie. Nie może być, że świat jest aż tak bardzo różny od tego tu. Nie może być.
W potężnych salach dzieci są małe i prawie niewidoczne. Drobinki koloru, gałgankowe laleczki. Zmarznięte zimą, latem pachnące sianem i chlebem. Po lekcjach wybiegają jak kolorowe piłki, na drogę, a potem wędrują grupkami dźwigając pod pachą książki. Niektóre mieszkają zbyt daleko. Ojcowie przyjeżdżają po nie saniami lub wozem. Tak sobie to wyobrażam siedząc w jadalni, nad parującą herbatą. Wszyscy już śpią, a dom zdaje się czuwać. Jest napięty jak struna, zawsze gotowy, podobnie jak nauczyciel. Wyprostowany i uładzony. Nie może dać plamy.
Niewiele się zmieniło w beskidzkiej wiosce. Jest oczywiście sklep, jeździ autobus, wszyscy mają telewizor i wydaje się, że wszystko już wiedzą. A jednak, kiedy wędruję w górę nad Krzyżówkami mija mnie zaprzęg. Koń z trudem ciągnie sanie pod górę, rży i protestuje bijąc kopytami o śnieg. Na saniach jedzie mężczyzna o wymiętej, obojętnej twarzy. Pali. A dym mieszka się z parą unoszącą się nad końskim zadem. Mijają mnie. Dopiero teraz widzę, że do sań przyczepione są zwykłe dziecięce sanki, a na nich siedzi chłopaczek, może dziesięcioletni. Trzyma przed sobą wypchany tornister. Chłopiec ze starej szkoły – myślę, z tamtej szkoły, z tamtego czasu.
Wędrujemy dalej. Droga pnie się stromo pod górę. Jakieś pięć kilometrów od wsi znajdujemy przysiółek. Kilka drewnianych domków na nieskalanej bieli, na otwartej polanie pośród gór. To tu prowadzą ślady sań. Do nieba jest blisko, wystarczy wyciągnąć rękę. Chmury kłębią się dziś nisko. Zaglądam do starej szopy. W okno pocięte pajęczynami. Wewnątrz w pracowni stolarza widzę porzucone narzędzia. Ale to nie wszystko. Są tam też ciemne zimowe poranki, chłód, wyczuwam zapach konia i kanapki z kiełbasą, chłód wody ze studni.
Stary nauczyciel wie o wszystkim. Zna swoich uczniów dobrze. Odwiedza ich nawet na końcu świata. Zanim zapuka do drzwi, zagląda przez okno. Czuje, jak pulsuje życie tak różne od tego, które sam zna.
wtorek, 10 stycznia 2012
w drogę
I znowu wyjazd, znowu droga przede mną otworzy się, położy, gotowa i spragniona. A ja będę ją badać, będę przecierać szlaki, gładzić jej śliski brzuch, będę się po niej przemieszczać dalej i dalej. Ależ to lubię!
A jednak czegoś się boję. Tam, gdzie jadę, jeszcze dwa miesiące temu, byłam inna. Odmieniona tobą. Przyjechałam pełna ciebie i byłam tak bardzo pewna i opowiedziana niemal do końca. Wtedy. Teraz, kiedy wydaje mi się, że wszystkie wolne miejsca po tobie zajęła miękka codzienność, boję się tym bardziej. Nie chcę stracić tego najświętszego ze świętych, tego spokoju, co go sobie wypłakałam po nocach. I pustki nie oddam tej, co sprawia, że stałam się zupełnie pozbawiona śladów. Wata w sercu,
bezpieczna amortyzacja.
Zacerowane dziury,
można iść dalej.
To, co było, było. Nic więcej.
Więc niech zostanie tak, jak jest. Amen.
Zaraz krótki sen, a potem wsiadam w samochód i ruszam. Wzdłuż granicy, na zachód. Będę zostawiać po lewej stronie, kolejne pasma gór, kolejne widoki, jedne za drugimi, doliny wypełnione ludzkimi drobinkami i skurczone miasteczka. Aż dotrę tam, gdzie góry są wyższe, domy mają inny kształt, nic nie przypomina mojego miejsca, a jednak takie wydaje się bliskie i znajome. Byłam tam wtedy, a to zmienia. Przestrzeń stała się inna, na długo inna. Czy na zawsze? Przestrzeń nosi ślad. Myślę o tym i chcąc nie chcąc widzę tamten czas, staje mi przed oczami, miękki w dotyku, taki nasycony twoim zapachem. Wtedy, będąc tam, poszłam w góry i widziałam salamandry na drodze. Ta zabita, z rozdziobaną przez ptaka głową, przypomniała mi o bólu. A potem to się stało. I koniec.
Za tym końcem jednak wciąż jestem i idę dalej. Nie umiem umierać na dobre, nie umiem rozpaść się do końca. Może dlatego, że nigdy nie żyję naprawdę. Tylko udaję, jak cień. Zawsze bardziej nie ma mnie, a tylko trochę jestem, więc nic się nie da zrobić w tej sprawie. Idę dalej.
Minął czas. Nie ma już o czym mówić, ani myśleć. Ślady zacierają się. Twoja twarz nie jest już tak oczywista (Czy jeszcze bym cię poznała?). A jednak są miejsca szczególne. Tam, gdzie splatały się wątki opowieści, gdzie czas zagęścił się i był domem naszej chwili, dobrym i ciepłym. Tam nadal musi gdzieś być kawałek tamtej opowieści. Powiewa na wietrze, jak zaczepiona na krzaku tkanina. Porzucona, wyrwana, łata. Wezmę ją i przyszyję do siebie. Nie chcę tak szybko zapominać.
A jednak czegoś się boję. Tam, gdzie jadę, jeszcze dwa miesiące temu, byłam inna. Odmieniona tobą. Przyjechałam pełna ciebie i byłam tak bardzo pewna i opowiedziana niemal do końca. Wtedy. Teraz, kiedy wydaje mi się, że wszystkie wolne miejsca po tobie zajęła miękka codzienność, boję się tym bardziej. Nie chcę stracić tego najświętszego ze świętych, tego spokoju, co go sobie wypłakałam po nocach. I pustki nie oddam tej, co sprawia, że stałam się zupełnie pozbawiona śladów. Wata w sercu,
bezpieczna amortyzacja.
Zacerowane dziury,
można iść dalej.
To, co było, było. Nic więcej.
Więc niech zostanie tak, jak jest. Amen.
Zaraz krótki sen, a potem wsiadam w samochód i ruszam. Wzdłuż granicy, na zachód. Będę zostawiać po lewej stronie, kolejne pasma gór, kolejne widoki, jedne za drugimi, doliny wypełnione ludzkimi drobinkami i skurczone miasteczka. Aż dotrę tam, gdzie góry są wyższe, domy mają inny kształt, nic nie przypomina mojego miejsca, a jednak takie wydaje się bliskie i znajome. Byłam tam wtedy, a to zmienia. Przestrzeń stała się inna, na długo inna. Czy na zawsze? Przestrzeń nosi ślad. Myślę o tym i chcąc nie chcąc widzę tamten czas, staje mi przed oczami, miękki w dotyku, taki nasycony twoim zapachem. Wtedy, będąc tam, poszłam w góry i widziałam salamandry na drodze. Ta zabita, z rozdziobaną przez ptaka głową, przypomniała mi o bólu. A potem to się stało. I koniec.
Za tym końcem jednak wciąż jestem i idę dalej. Nie umiem umierać na dobre, nie umiem rozpaść się do końca. Może dlatego, że nigdy nie żyję naprawdę. Tylko udaję, jak cień. Zawsze bardziej nie ma mnie, a tylko trochę jestem, więc nic się nie da zrobić w tej sprawie. Idę dalej.
Minął czas. Nie ma już o czym mówić, ani myśleć. Ślady zacierają się. Twoja twarz nie jest już tak oczywista (Czy jeszcze bym cię poznała?). A jednak są miejsca szczególne. Tam, gdzie splatały się wątki opowieści, gdzie czas zagęścił się i był domem naszej chwili, dobrym i ciepłym. Tam nadal musi gdzieś być kawałek tamtej opowieści. Powiewa na wietrze, jak zaczepiona na krzaku tkanina. Porzucona, wyrwana, łata. Wezmę ją i przyszyję do siebie. Nie chcę tak szybko zapominać.
ona
Wszystko widzę z góry. Widzieć z góry to jakby umieć przewidywać, ogarniać wzrokiem więcej w jednej chwili. Tak to rozumiem. Widzę z góry i wiem. To się zmieniło. Tak nie było, ale to już historia. Teraz jest inaczej. Stałam się jadowitym gadem. Moje ciało porasta gruba łuska. Nic mnie już nie dotknie, nie oparzy, nie zrani. Teraz niebezpieczna mogę być tylko ja.
Jest dobrze. Wszystko uspokaja się, pył opada, powoli widać zarysy i kształty, minuta po minucie, wszystko co mnie otacza nabiera realności, zupełnie jakbym stwarzała to na nowo z jakiejś mgły pełnej drobin, możliwości, zalążków. Dmucham i rozganiam ten tuman pozwalając światłu dotrzeć dalej, głębiej, osuszyć potop, oświetlić, ożywić scenę.
Panie i panowie, oto on, nowy, doskonały, hand made, czymś tam okupiony, wywalczony,
mój świat
maleńki,
na miarę.
Dobrze, już dobrze, już jest dobrze, już się uspokoiło. No, widzisz?
Była sobie kiedyś dziewczynka. Pewnego dnia zgubiła się w lesie. Kiedy myślała, że nie ma już dla niej ratunku i zginie w paszczy dzikiego zwierzęcia, nagle pojawił się mężczyzna. Wziął ją za rękę i zaprowadził do siebie. - Będziesz u mnie pracować, a jeśli się sprawdzisz, zostaniesz moją żoną. Mężczyzna miał wielki pałac, a w nim sto komnat. Do wszystkich mogła wchodzić, a tylko jedna pozostawała przed nią zamknięta. - Co jest w zamkniętej komnacie? - pytała czasem mężczyznę. - Jeszcze raz zapytasz i stracisz życie – warczał groźnie. Milczała więc, choć zamknięte drzwi kusiły. Pewnego dnia mężczyzna postanowił wyruszyć w podróż. Przed wyjazdem zawołał dziewczynę i wręczył jej klucze. – Możesz wchodzić do wszystkich pokojów, ale do zamkniętej komnaty nie waż się nawet zaglądać. Inaczej zginiesz.
Kiedy wyjechał, dziewczyna nie wytrzymała i otworzyła drzwi do zamkniętej sali.
Pośrodku, na łóżku, leżała ona, od dawna martwa.
Widok ten zostawił na jej twarzy wyraźny ślad. Dlatego kiedy mężczyzna powrócił, od razu domyślił się co się stało.
I jak sądzicie, co było dalej?
Oczywiście, teraz powinien ją zabić. Może i do tego doszło, kto wie. Niektórzy twierdzą, że
dziewczyna ze strachu zamieniła się w kamień i stoi tam po dziś dzień, choć dawno już nie ma złego mężczyzny, ani jego pałacu o stu komnatach. Ja jednak myślę, że nie była taka głupia, ani tak strachliwa. Widząc na twarzy mężczyzny tężejący gniew, miała odwagę i siłę, by sięgnąć po najbliższy ciężki przedmiot i załatwić go zanim zdążył się zorientować. A potem rzuciła jeszcze w stronę zakrwawionego ciała kilka mocnych słów i wyszła spokojnie z zamku i poszła do domu. Nigdzie się już nie gubiła, bo teraz już poznała drogę. Urosła i zmądrzała i wszyscy, łącznie z dziką puszczą i jej potwornymi mieszkańcami, mogli jej naskoczyć. Taka była.
Teraz widzę ją wyraźnie. Siedzi w kawiarni i pali papierosa. Kawa jest z mleczkiem, lekko spienionym, bez cukru, bo wszystko co prawdziwe, jej zdaniem, musi być gorzkie. Przełyka kawę i popija łzą. Ukradkiem, bo nikt nie powinien widzieć, że tak jest. Tusz na rzęsach jest wodoodporny. Na łzy trzeba być przygotowanym tak, jak na przyjęcie niezapowiedzianych gości. Czyli wie i nie wie zarazem. Bo gdyby wiedziała naprawdę, zamiast kupować wodoodporny tusz, zrobiłaby raczej coś innego, wolałaby, żeby łzy nie przychodziły do niej w tak niezapowiedziany sposób. Ale to przecież nie ich wina. Dlatego ona nie ma pretensji do łez. Trochę może do siebie, bo przecież wie, choć woli nie wiedzieć. No i jest jeszcze ktoś, o którym teraz woli nie myśleć, bo kawa jest mimo wszystko dobra i ta chwila wykradziona ze szczelnie zapakowanych zobowiązań i praktycznych czynności w słoiku jej życia. Wstaje i zamawia na wszelki wypadek kieliszek krupniku, żeby odkazić siebie zainfekowaną. Nie powinna.
Ale co ona w zasadzie powinna?
Winna?
Za krupnik i miejsce w kawiarni Amatorska. Wyciąga zmięte 20 zł z kieszeni. Wystarczy.
Jest dobrze. Wszystko uspokaja się, pył opada, powoli widać zarysy i kształty, minuta po minucie, wszystko co mnie otacza nabiera realności, zupełnie jakbym stwarzała to na nowo z jakiejś mgły pełnej drobin, możliwości, zalążków. Dmucham i rozganiam ten tuman pozwalając światłu dotrzeć dalej, głębiej, osuszyć potop, oświetlić, ożywić scenę.
Panie i panowie, oto on, nowy, doskonały, hand made, czymś tam okupiony, wywalczony,
mój świat
maleńki,
na miarę.
Dobrze, już dobrze, już jest dobrze, już się uspokoiło. No, widzisz?
Była sobie kiedyś dziewczynka. Pewnego dnia zgubiła się w lesie. Kiedy myślała, że nie ma już dla niej ratunku i zginie w paszczy dzikiego zwierzęcia, nagle pojawił się mężczyzna. Wziął ją za rękę i zaprowadził do siebie. - Będziesz u mnie pracować, a jeśli się sprawdzisz, zostaniesz moją żoną. Mężczyzna miał wielki pałac, a w nim sto komnat. Do wszystkich mogła wchodzić, a tylko jedna pozostawała przed nią zamknięta. - Co jest w zamkniętej komnacie? - pytała czasem mężczyznę. - Jeszcze raz zapytasz i stracisz życie – warczał groźnie. Milczała więc, choć zamknięte drzwi kusiły. Pewnego dnia mężczyzna postanowił wyruszyć w podróż. Przed wyjazdem zawołał dziewczynę i wręczył jej klucze. – Możesz wchodzić do wszystkich pokojów, ale do zamkniętej komnaty nie waż się nawet zaglądać. Inaczej zginiesz.
Kiedy wyjechał, dziewczyna nie wytrzymała i otworzyła drzwi do zamkniętej sali.
Pośrodku, na łóżku, leżała ona, od dawna martwa.
Widok ten zostawił na jej twarzy wyraźny ślad. Dlatego kiedy mężczyzna powrócił, od razu domyślił się co się stało.
I jak sądzicie, co było dalej?
Oczywiście, teraz powinien ją zabić. Może i do tego doszło, kto wie. Niektórzy twierdzą, że
dziewczyna ze strachu zamieniła się w kamień i stoi tam po dziś dzień, choć dawno już nie ma złego mężczyzny, ani jego pałacu o stu komnatach. Ja jednak myślę, że nie była taka głupia, ani tak strachliwa. Widząc na twarzy mężczyzny tężejący gniew, miała odwagę i siłę, by sięgnąć po najbliższy ciężki przedmiot i załatwić go zanim zdążył się zorientować. A potem rzuciła jeszcze w stronę zakrwawionego ciała kilka mocnych słów i wyszła spokojnie z zamku i poszła do domu. Nigdzie się już nie gubiła, bo teraz już poznała drogę. Urosła i zmądrzała i wszyscy, łącznie z dziką puszczą i jej potwornymi mieszkańcami, mogli jej naskoczyć. Taka była.
Teraz widzę ją wyraźnie. Siedzi w kawiarni i pali papierosa. Kawa jest z mleczkiem, lekko spienionym, bez cukru, bo wszystko co prawdziwe, jej zdaniem, musi być gorzkie. Przełyka kawę i popija łzą. Ukradkiem, bo nikt nie powinien widzieć, że tak jest. Tusz na rzęsach jest wodoodporny. Na łzy trzeba być przygotowanym tak, jak na przyjęcie niezapowiedzianych gości. Czyli wie i nie wie zarazem. Bo gdyby wiedziała naprawdę, zamiast kupować wodoodporny tusz, zrobiłaby raczej coś innego, wolałaby, żeby łzy nie przychodziły do niej w tak niezapowiedziany sposób. Ale to przecież nie ich wina. Dlatego ona nie ma pretensji do łez. Trochę może do siebie, bo przecież wie, choć woli nie wiedzieć. No i jest jeszcze ktoś, o którym teraz woli nie myśleć, bo kawa jest mimo wszystko dobra i ta chwila wykradziona ze szczelnie zapakowanych zobowiązań i praktycznych czynności w słoiku jej życia. Wstaje i zamawia na wszelki wypadek kieliszek krupniku, żeby odkazić siebie zainfekowaną. Nie powinna.
Ale co ona w zasadzie powinna?
Winna?
Za krupnik i miejsce w kawiarni Amatorska. Wyciąga zmięte 20 zł z kieszeni. Wystarczy.
niedziela, 8 stycznia 2012
kiedyś
Pamiętaj i nie zapominaj. To, co kochasz, jest tylko cieniem prawdy. Prawda jest piękniejsza i lepsza, jest doskonalsza i nigdy Cię nie zawiedzie. Prawda urodziła się razem z Tobą, jest doskonale Twoja, pasuje, przylega i nie uciska. Prawda uszyta na miarę. Jak twoja własna skóra. Niczego od ciebie nie chce. Jest, czeka i tęskni.
Każde ludzkie spotkanie jest tylko cieniem. Każde ludzkie słowo, to zaledwie echo prawdziwych słów. To, co chcę ci powiedzieć musi poczekać. Kiedyś wszystko stanie się proste, jasne. Kiedyś.
W pewnej studni żyła istota. Nikt jej nigdy nie widział, nikt jej nie słyszał, nikt prócz wody. Ona znała ją naprawdę. Ale wolała nic na ten temat nie mówić. Milczała.
Istota nie znała siebie aż tak dobrze, dlatego często wpatrywała się w swoje odbicie w srebrnej tafli i przypuszczała, że to właśnie ona. Sądziła że jest płaską powierzchnią dryfującą na wodzie, przejrzystą, delikatną jak skrzydło ważki. Mówiła ustami wymalowanymi na wodzie, patrzyła tamtymi oczami. Dziwiło ją jednak, że jej oczy mają w sobie jasne światełka, a przecież to, co widziała było jedynie ciemną powierzchnią wody. Skąd więc brało się światło? Pewnego dnia zapytała wodę: zobacz, mam w oczach jasne światełka, a przecież wzrok mam utkwiony w tobie, ciemnej i lśniącej. Skąd bierze się to światło?
Woda długo powtarzała słowa dziewczyny, bo tak to jest z wodą ukrytą na dnie studni, wszystko musi najpierw przeanalizować, powtórzyć głośno, zapytać o zdanie echo. W końcu wybrzmiały ostatnie dźwięki, umilkły zwielokrotnione znaki zapytania. Wtedy pochyliłam się nad studnią i wrzuciłam do niej kamień. Powierzchnia wody zmarszczyła się, skurczyła gwałtownie. A potem na jej srebrnym lustrze, tam, wewnątrz chłodnego tunelu, zobaczyłam siebie. Odtąd zamieszkałam w studni.
Chcę przez to powiedzieć,
a tymczasem słowa
milczą w sposób doskonały
Wczoraj w nocy, w tańcu, w gąszczu ludzi i w muzyce zanurzona cała zrozumiałam to lepiej. Że wszystko to musi poczekać, bo słowa, podobnie jak ludzie, są jedynie cieniem. Kiedyś w innym tańcu wszystko to stanie się naprawdę.
Każde ludzkie spotkanie jest tylko cieniem. Każde ludzkie słowo, to zaledwie echo prawdziwych słów. To, co chcę ci powiedzieć musi poczekać. Kiedyś wszystko stanie się proste, jasne. Kiedyś.
W pewnej studni żyła istota. Nikt jej nigdy nie widział, nikt jej nie słyszał, nikt prócz wody. Ona znała ją naprawdę. Ale wolała nic na ten temat nie mówić. Milczała.
Istota nie znała siebie aż tak dobrze, dlatego często wpatrywała się w swoje odbicie w srebrnej tafli i przypuszczała, że to właśnie ona. Sądziła że jest płaską powierzchnią dryfującą na wodzie, przejrzystą, delikatną jak skrzydło ważki. Mówiła ustami wymalowanymi na wodzie, patrzyła tamtymi oczami. Dziwiło ją jednak, że jej oczy mają w sobie jasne światełka, a przecież to, co widziała było jedynie ciemną powierzchnią wody. Skąd więc brało się światło? Pewnego dnia zapytała wodę: zobacz, mam w oczach jasne światełka, a przecież wzrok mam utkwiony w tobie, ciemnej i lśniącej. Skąd bierze się to światło?
Woda długo powtarzała słowa dziewczyny, bo tak to jest z wodą ukrytą na dnie studni, wszystko musi najpierw przeanalizować, powtórzyć głośno, zapytać o zdanie echo. W końcu wybrzmiały ostatnie dźwięki, umilkły zwielokrotnione znaki zapytania. Wtedy pochyliłam się nad studnią i wrzuciłam do niej kamień. Powierzchnia wody zmarszczyła się, skurczyła gwałtownie. A potem na jej srebrnym lustrze, tam, wewnątrz chłodnego tunelu, zobaczyłam siebie. Odtąd zamieszkałam w studni.
Chcę przez to powiedzieć,
a tymczasem słowa
milczą w sposób doskonały
Wczoraj w nocy, w tańcu, w gąszczu ludzi i w muzyce zanurzona cała zrozumiałam to lepiej. Że wszystko to musi poczekać, bo słowa, podobnie jak ludzie, są jedynie cieniem. Kiedyś w innym tańcu wszystko to stanie się naprawdę.
piątek, 6 stycznia 2012
nie moja cisza
Wiatr uderza w dom. Dom uderza w nią. Ściany zacieśniają się. Wszystko jak w złym śnie, jakieś niechciane. Takie jest. Zimno. Choć ciepło na dworze. Zima ustąpiła, znowu roztopy. Zima się zacina, ma falstarty, zmienne nastroje, sama przeżywa kryzys. Śnieg kurczy się jak ciało ślimaka. Wystają suche badyle. Rzygi na łąkach, rzygi i łajno. A ona tymczasem siedzi w pokoju na górze i wsłuchuje się martwo w to, co za ścianą, w tę furię wiatru. Cisza. W ciszy słychać jęki domu. Awantura domowa. Patrzy w pustkę. Stara się w nic, ale trudno. Pustka zatrzymuje wzrok, stawia mu czoła. Jest jednak czymś, powierzchnią. Szklistą i śliską, ale.
Odkąd zabroniła sobie mówić, nie ma już ochoty patrzeć. Patrzenie miało sens, dziwiło, a ze zdziwienia rodziły się słowa. Wydobywała na powierzchnię dziecko poczęte ze spotkania. Nie mogąc mówić, stara się nie patrzeć, nie zwiedzać wzrokiem nowych przedmiotów, nie badać kolorów, nie wodzić po kształtach i zagłębieniach. Siedzi i patrzy, a to i tak za dużo, za dużo.
Nie mów prawdy – powiedział
ona przeszkadza mi spać
w nocy widzę ją,
jest naga
nie mów prawdy.
Wtedy po raz pierwszy
spotkała ciszę.
Cisza ma także swój język. Język ciszy, to przeciw-język. Anty-słowa są jak podwodne bańki. Uwypuklają się i chcą za wszelką cenę wypłynąć na powierzchnię, urodzić się, móc stać się prawdziwym słowem, móc zabrzmieć. W tej niemocy ukrywa się potężna siła. Pcha słowa w stronę ust. Wypełnia nimi jej głowę. Rozsadza ją i napiera. Słowa wylatują uszami i umierają.
Siedzi i czuje jak bąbelki słów wędrują w niej coraz wyżej i wyżej. - Ta cisza nie jest moja – myśli – pożyczyłam ją i trzeba oddać. Jak ja w niej wyglądam? Bzdura – mówi do siebie i już wie, że złamała zakaz. Pakuje ciszę do koperty, ślini brzeg, a potem nakleja znaczek z Mikołajem. Wyśle mu to. Od dawna powinien wiedzieć. Dawno już miała mu oddać, ale nie umiała. Prawda jest w słowach. Jej słowa omijały jego prawdę. To strach. Jego cień jest zawsze przy niej i każe jej milczeć. Za każdym słowem, którego on nie chce, cień zasłania jej oczy. W nocy ma koszmary. Nie umie odnaleźć się tu, gdzie jest. Prawda ucieka jej spod nóg i naśmiewa się.
Teraz wsiada do samochodu. Na pocztę jest 10 km. Szosa śliska, droga ciemna i niebezpieczna. To za dużo, jak dla niej. Stchórzy także i tym razem, a potem będzie za karę siedzieć w ciszy. W zasadzie już przeprasza, już czuje się źle z tym, co zaledwie pomyślała. Jak dziecko, jak dawniej. Nic się nie zmienia. U niej, po staremu, no tak, zawsze po staremu.
Jego cień zabrania jej dorosnąć. Woli małą i bezbronną. Zamyka w ciszy i przypomina.
Prawda jest kobietą. Nie daje spokoju.
Odkąd zabroniła sobie mówić, nie ma już ochoty patrzeć. Patrzenie miało sens, dziwiło, a ze zdziwienia rodziły się słowa. Wydobywała na powierzchnię dziecko poczęte ze spotkania. Nie mogąc mówić, stara się nie patrzeć, nie zwiedzać wzrokiem nowych przedmiotów, nie badać kolorów, nie wodzić po kształtach i zagłębieniach. Siedzi i patrzy, a to i tak za dużo, za dużo.
Nie mów prawdy – powiedział
ona przeszkadza mi spać
w nocy widzę ją,
jest naga
nie mów prawdy.
Wtedy po raz pierwszy
spotkała ciszę.
Cisza ma także swój język. Język ciszy, to przeciw-język. Anty-słowa są jak podwodne bańki. Uwypuklają się i chcą za wszelką cenę wypłynąć na powierzchnię, urodzić się, móc stać się prawdziwym słowem, móc zabrzmieć. W tej niemocy ukrywa się potężna siła. Pcha słowa w stronę ust. Wypełnia nimi jej głowę. Rozsadza ją i napiera. Słowa wylatują uszami i umierają.
Siedzi i czuje jak bąbelki słów wędrują w niej coraz wyżej i wyżej. - Ta cisza nie jest moja – myśli – pożyczyłam ją i trzeba oddać. Jak ja w niej wyglądam? Bzdura – mówi do siebie i już wie, że złamała zakaz. Pakuje ciszę do koperty, ślini brzeg, a potem nakleja znaczek z Mikołajem. Wyśle mu to. Od dawna powinien wiedzieć. Dawno już miała mu oddać, ale nie umiała. Prawda jest w słowach. Jej słowa omijały jego prawdę. To strach. Jego cień jest zawsze przy niej i każe jej milczeć. Za każdym słowem, którego on nie chce, cień zasłania jej oczy. W nocy ma koszmary. Nie umie odnaleźć się tu, gdzie jest. Prawda ucieka jej spod nóg i naśmiewa się.
Teraz wsiada do samochodu. Na pocztę jest 10 km. Szosa śliska, droga ciemna i niebezpieczna. To za dużo, jak dla niej. Stchórzy także i tym razem, a potem będzie za karę siedzieć w ciszy. W zasadzie już przeprasza, już czuje się źle z tym, co zaledwie pomyślała. Jak dziecko, jak dawniej. Nic się nie zmienia. U niej, po staremu, no tak, zawsze po staremu.
Jego cień zabrania jej dorosnąć. Woli małą i bezbronną. Zamyka w ciszy i przypomina.
Prawda jest kobietą. Nie daje spokoju.
wtorek, 3 stycznia 2012
już dość o tym
A jednak wróciłam. Droga pod górę była śliska jak ciało węża. Samochód warczał, koła wyrzucały w ciemność fontanny śniegu. Tuż za zakrętem stanęliśmy. Koniec. Resztę podróży trzeba odbyć na piechotę. Jak pielgrzymkę, jak pokutę. Wyciągamy torby i plecaki i wspinamy się po wyślizganym śniegu potykając się i ślizgając. A potem jest już dom, z jego ciepłem i przygaszonym światłem, jest gwar. Gromada dzieci buduje pośrodku jadalni miasto. Siadamy i kontemplujemy to pożyczone ciepło, nasycamy się nim, by znowu móc żyć prawdziwym życiem. Tam skąd wróciliśmy wiedziemy żywot upiorów, zjaw, puste, wydrążone, udawane. Teraz powracamy z ciemności i nicości, z ciszy, ze świata co się składa z cieni, co jest pusty w środku i tylko oklejony cienką warstwą minionych obrazów, nierzeczywistych widoków. Powracamy do życia. Tamten świat żywi się pamięcią, pochłania ją jak paliwo, spala i zużywa i dzięki temu trwa nadal. Tam, zanurzam się w magmie minionych nadtopionych obrazów i tonę. Tu, nasze wampiryczne istnienie może się nasycić, odżyć, wzmocnić. Znowu zaczynamy przypominać ludzi, żyjemy prawie jak oni.
Zima. Przyprószone śniegiem powieki i kłujący chłód w gardle. O poranku wybiegam z domu. Rytmiczny trucht i mój oddech stają się jednym, ja i ja, spotykamy się gdzieś w środku tego rytmu. To ważne, dzień po dniu, każdego poranka, wyjść na spotkanie siebie i dać sobie tę chwilę to widzenie. Dwa słowa nie wypowiedziane trafiają prosto we mnie. Wybiegam na rozległą łąkę i dech mi zapiera. Biała przestrzeń, której nie daje się objąć wzrokiem. Oko ześlizguje się za horyzont. Uświadamiam sobie jak jesteśmy podobne, ja i ta przestrzeń, ten kawałek świata, co się wydaje nieskończony, który nie daje się tak łatwo zamknąć w jednym spojrzeniu. Otwarta, rozległa przestrzeń wypuszcza mnie z ręki. Spadam w pustkę. Tak jest, spadam w pustkę. Teraz widzę to wyraźnie. Zostało puste miejsce, o które próbowałam się oprzeć. Osuwam się.
Wciąż jeszcze robię porządki po tej historii. Wyrzucam maile, zdjęcia, wiersze. Delete – tak muszę powiedzieć, na to wszystko. Tylko delete. Z każdym znakiem po tym, co było żegnam się czule, a potem wysyłam w kosmos, w pustą, nieskończoną przestrzeń. Jak motyla. Uwalniam. O poranku, na otwartej łące, mając wokół siebie góry i potężne niebo nad głową, patrzę jak wszystko to frunie w górę i pozostawia mnie jeszcze bardziej opustoszałą i niedającą się objąć w żaden sposób. Śnieg pada i wiatr chwyta w locie drobne płatki. Unosi w górę i każe im tańczyć tuż nade mną. Leżę w śniegu, pośrodku łąki i patrzę na ten taniec, specjalnie dla mnie wykonany o poranku. Nikomu się nie chce o tej porze tańczyć, tylko nam. Nikomu się nie chce żyć tak, jak nam, a jednak płatki odfruwają, a wiatr ustaje. Po drodze śliskiej jak ciało węża, równym truchtem wracam do niby istnienia.
Delete mówię tej historii i nie mówmy już o tym więcej.
Zima. Przyprószone śniegiem powieki i kłujący chłód w gardle. O poranku wybiegam z domu. Rytmiczny trucht i mój oddech stają się jednym, ja i ja, spotykamy się gdzieś w środku tego rytmu. To ważne, dzień po dniu, każdego poranka, wyjść na spotkanie siebie i dać sobie tę chwilę to widzenie. Dwa słowa nie wypowiedziane trafiają prosto we mnie. Wybiegam na rozległą łąkę i dech mi zapiera. Biała przestrzeń, której nie daje się objąć wzrokiem. Oko ześlizguje się za horyzont. Uświadamiam sobie jak jesteśmy podobne, ja i ta przestrzeń, ten kawałek świata, co się wydaje nieskończony, który nie daje się tak łatwo zamknąć w jednym spojrzeniu. Otwarta, rozległa przestrzeń wypuszcza mnie z ręki. Spadam w pustkę. Tak jest, spadam w pustkę. Teraz widzę to wyraźnie. Zostało puste miejsce, o które próbowałam się oprzeć. Osuwam się.
Wciąż jeszcze robię porządki po tej historii. Wyrzucam maile, zdjęcia, wiersze. Delete – tak muszę powiedzieć, na to wszystko. Tylko delete. Z każdym znakiem po tym, co było żegnam się czule, a potem wysyłam w kosmos, w pustą, nieskończoną przestrzeń. Jak motyla. Uwalniam. O poranku, na otwartej łące, mając wokół siebie góry i potężne niebo nad głową, patrzę jak wszystko to frunie w górę i pozostawia mnie jeszcze bardziej opustoszałą i niedającą się objąć w żaden sposób. Śnieg pada i wiatr chwyta w locie drobne płatki. Unosi w górę i każe im tańczyć tuż nade mną. Leżę w śniegu, pośrodku łąki i patrzę na ten taniec, specjalnie dla mnie wykonany o poranku. Nikomu się nie chce o tej porze tańczyć, tylko nam. Nikomu się nie chce żyć tak, jak nam, a jednak płatki odfruwają, a wiatr ustaje. Po drodze śliskiej jak ciało węża, równym truchtem wracam do niby istnienia.
Delete mówię tej historii i nie mówmy już o tym więcej.
Subskrybuj:
Posty (Atom)